sobota, 22 lutego 2014

▹003

“Ona jest inna,
nikt zrozumieć jej nie umie
i nawet ona sama
siebie nie rozumie
od lat niezmiennie
na świat patrzy jak zza szyby
i ciągle żyje…
Ciągle żyje tak na niby.”

Na pustyni, jak we wszystkich krajach południowych, nie było zmierzchu ani świtu. O godzinie siedemnastej słońce, mieniąc się w złotych zorzach, przechodziło na drugą stronę. Wówczas wzgórza pustyni pokrywały się srebrnym oparem, różowe obłoki ze światła posuwały się naprzód popychane wiaterkiem. Powietrze stawało się przesycone różowym blaskiem - aż trzeba było mrużyć oczy. Pola przybierały liliowy odcień, a odległe wzgórza barwę ametystu. Gdy zapadała czarna noc, zaczynały się nocne ułudy. Nad ranem niebo przybierało barwę muszli perłowej, chmurki barwiły się złotem i na wysokiej płaszczyźnie zza obłoków wybuchało słońce i rozświetlało widnokrąg.

Otworzenie szuflady okazało się nie małym wysiłkiem. W środku wszystko było beżowe, bądź białe. Wyciągnęłam pierwsze lepsze ubrania, na czubkach palców podeszłam do drzwi, starałam się otworzyć je bez najmniejszego hałasu, jednak na moje nieszczęście, duże drewniane drzwi skrzypnęły, a echo rozniosło się po domku. Podczas gdy mocowałam się, z jak zwykle upartą klamką, poczułam ciepły oddech na karku.
-Zaprowadzić cię do łazienki? –zapytał troskliwie. Odwróciłam się i wyminęłam go zwinnym ruchem. Szłam przed siebie usiłując przypomnieć sobie, które drzwi powinnam przekroczyć. –Teraz na prawo. –poinstruował mnie. Zatrzymałam się, oddychając powoli, moje usta zacisnęły się w prostą linię. Wyciągnęłam drżącą dłoń i pchnęłam drzwi. Nie spojrzałam na niego, nie podziękowałam, po prostu weszłam do środka. Oparłam się plecami o ścianę, wszystkie trzymane przeze mnie rzeczy wylądowały na brudnej podłodze. Chciałam zakluczyć drzwi jednak na marne, w miejscu gdzie powinna znaleźć się klamka była po prostu dziura. Świetnie. Przesunęłam małą skrzynkę stojącą w rogu pod drzwi, co nie dało oczekiwanego rezultatu, gdyż była pusta, czyli łatwa do przesunięcia. Spojrzałam w małe brudne lustro powieszone krzywo na jednej z drewnianych ścian. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, ściągnęłam szary ręcznik z gwoździa, który zapewnie służył jako wieszak. Materiał był szorstki, twardy i nieprzyjemny w dotyku. Owinęłam go wokół swojego drobnego ciała. Rozebrałam się, wciąż okrywając się ręcznikiem. Przekręciłam metalową kulkę, a brązowa woda poleciała na drewnianą paletę. Wyciągnęłam dłoń przed siebie i dotknęłam strumienia, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Materiał zakrywający moje dygoczące ze strachu ciało znalazł się na ziemi, zrobiłam krok do przodu co chwila zerkając w stronę drzwi, jakby zaraz miały się odtworzyć. Odganiając wszystkie myśli związane z Harrisonem stojącym parę metrów ode mnie, czekającym na odpowiedni moment aby wejść do środka; pozwoliłam aby ciepła woda spływała po moim ciele.
Beżowa, kwiecista sukienka kończąca się przed kolanami tak bardzo różniła się od rzeczy, które zwykle nosiłam w deszczowym Londynie. Na nogi wsunęłam ciemno-brązowe botki, dzięki którym moje stopy pociły się niemiłosiernie. Z książki przyniesionej przez Harrisona wyczytałam, iż w tutejszych stronach można spotkać się z różnego rodzaju niebezpiecznymi wężami, których jad jest iście trujący. Stawiając krok za krokiem udałam się w stronę werandy, która na moje szczęście była pusta. Kątem oka spostrzegłam drewnianą ławkę stojącą po mojej prawej stronie. Własnoręczna robota, jasne drewno pięknie kontrastowało z kolorem domku. Deski były krzywe co nadawało wszystkiemu charakteru. Przejechałam opuszkami palców po oparciu badając strukturę materiału.  Rozejrzałam się wokół, dookoła mnie panowała niemiłosierna cisza, słyszałam swój własny oddech. Nie wiedziałam jak stąd uciec, wymykałam się w nocy, kiedy było chłodniej. Chodziłam wokół domku i na odległość paru kilometrów pośród pustyni. Nie było tu zbyt wiele zwierząt, od mojego przyjazdu widziałam tylko średnich rozmiarów wielbłąda. Wykorzystując fakt, że brunet gdzieś zniknął postanowiłam dokładnie przeszukać dom. Obróciłam się na pięcie i pchnęłam lekkie drewniane drzwi.
Znalazłam się w małym, ciemnym pokoiku. Szybkim krokiem osłoniłam „zasłony” aby wpuścić do środka trochę światła. Stara maszyna do pisania leżała na stole po środku pokoju. Z drugiej strony znajdowało się stare pianino. Obrazy wysiały na ścianach, na ziemi walały się książki. Podniosłam jedną z nich. Prosta, ciemnobrązowa okładka z czarnym paskiem, przekartkowałam ją aby po chwili spostrzec czarny atrament, staranne pismo, dopracowane literki pisane kursywą. Usłyszałam odchrząknięcie za sobą, wzdrygnęłam się i upuściłam dziennik na podłogę. Moje usta zacisnęły się w prostą linię a dłonie zaczęły drżeć. 
-Spójrz na mnie. –zażądał. Nie odwróciłam się, nawet nie drgnęłam, stałam wciąż tyłem do niego czując jak powoli do oczu napływają mi łzy.  –Spójrz na mnie! –krzyknął! Odwróciłam się na pięcie, oczy miałam zamknięte. Nie wiem czego się spodziewać. Uderzy mnie? Zabije? Zgwałci? -
Nie wiedziałem, że milczenie może aż tak boleć. –dodał już znacznie ciszej. - W tym momencie wszystko byłoby lepsze od milczenia. -podszedł niebezpiecznie blisko mnie i dotknął mojego policzka. Zacisnęłam pięści. Nie otwieraj oczu, nie otwieraj. - W tym momencie wszystko byłoby lepsze od milczenia.
-Chcę wrócić do domu. –szepnęłam, uchylając lekko powieki. Brunet trzymał jedną ręką duży kosz wiklinowy, wypchany różnymi ziołami, suchymi gałązkami, korzeniami roślin.
-Tu jest twój dom. –odpowiedział, delikatnie splatając nasze palce. Moje mięśnie znowu się napięły, bałam się go. Bałam się poruszyć, odepchnąć go, zrobić cokolwiek. Stałam jak sparaliżowana. Opuściłam wzrok patrząc pusto na moje stopy. –Kiedyś mi za to podziękujesz. –puścił moją dłoń i zrobił krok w tył. –Zobaczysz.


Od dziesiątej do piętnastej w dżungli następowały tzw. „białe godziny”, podczas których należało się ukryć pod skalistym wąwozem porośniętym krzakami i drzewami. Wszystko to z powodu prażącego w tym czasie niemiłosiernie słońca - nawet zwierzęta chowały się w najgłębsze gąszcze, ptaki przestawały śpiewać - cała natura milkła. To właśnie teraz, siedziałam w swoim pokoju czując jak moje ciało coraz bardziej się poci. Niechętnie podeszłam do szafy i zaczęłam przeszukiwać jej zawartość.  –Za ciepło ci? –usłyszałam za swoimi plecami. Już po chwili moje wystraszone ciało zostało odciągnięte na bok. Mięśnie Harrisona napięły się kiedy próbował wyciągnąć dolną szufladę. Odwróciłam się, przodem do drzwi. Teraz mogłabym uciec, mogłabym biec do póki nie stracę sił. Ale po co? Do czego by mnie to doprowadziło? Wciąż wiedziałam za mało o pustyni, nie wiedziałam gdzie szukać jedzenia, jak przetrwać, nie wiedziałam nic. Jednak otwarta droga do ucieczki… Wykorzystując nieuwagę bruneta moje nogi same poprowadziły mnie na korytarz. Zaczęłam biec, po drodze zbierając materiałowy plecak, butelkę wody i jakieś nasiona. Znalazłam się przed domem, słońce świeciło bardzo mocno, było strasznie gorąco i duszno, jednym słowem nie do wytrzymania. Nie minęła chwila a usłyszałam swoje imię, niesione przez echo po domku. Bez namysłu znów pognałam przed siebie.
-Elisabeth! –krzyknął. Nie obracałam się, wiem, że biegł za mną. Przyśpieszyłam tępa. W Londynie często biegałam i może nie czułabym zmęczenia gdyby nie suchość w gardle i klimat do którego nie byłam przystosowana. Przebiegłam obok małego „lasku”, składającego się z kilku wyschniętych pni drzew, otoczonego siatką. –Stój! -znów przyśpieszyłam, stawiając coraz większe kroki. Moje kolana były jak z waty, cała drżałam. Ignorując to dalej biegłam w niewiadomym mi kierunku. Czułam się wolna, on się wkrótce zmęczy, wtedy zostanę tylko ja i ta pustynia. Dotrę do domu, do rodziców, siostry, przyjaciół, miękkiego łóżka, książek do wszystkiego za czym tak bardzo teraz tęskniłam. Uda mi się. Uda! Uśmiechnięta sama do siebie, odgarnęłam kosmyk włosów z mojej twarzy. Ciężar, piasek, ból, przegrana.  –Mówiłem stój! –warknął, przygniatając moje ciało do ziemi. Zaczęłam się wiercić, próbując zepchnąć go z siebie. Gdy już myślałam, że mi się udało, gotowa do dalszej ucieczki, zdeterminowana, wściekła. Zostałam znów powalona na piasek. Harrison usiadł na mnie okrakiem i przytrzymywał moje dłonie uderzające o jego klatkę piersiową. –Przestań! –warknął. Jego oddech był przyśpieszony, na jego czole zauważyłam drobne kropelki potu, a jego grzywka była już prawie mokra. –To nie prowadzi do nikąd! Stąd nie ma wyjścia! –wciąż krzyczał. Mój strach powrócił, zrozumiałam jedno … cokolwiek zrobię, on jest krok przede mną. Miał rację, stad nie ma ucieczki i sama się właśnie o tym przekonałam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz