sobota, 14 czerwca 2014

008 [cz. 2]

-Czy to naprawdę konieczne? –zapytała wskazując na bandankę zakrywają jej oczy.
-Ufam Ci, ale nie bez przesady. –odpowiedział całując Elisabeth w głowę powodując tym samym grymas na jej twarzy. Szedł więc pierwszy, ciągnąc za sobą dziewczynę w kierunku znanym wyłącznie przez niego. Droga wydawała się być długa. Brunetka co chwile potykała się o jakiś kamyk, patyk czy nawet własne nogi przez co z minuty na minutę stawała się coraz bardziej powolna, co wymagało od Harrisona użycia większej siły aby powrotem przyśpieszyć. Nie była w stanie skupić się na niczym innym, niż nieprzyjemnym ucisku w nadgarstku, który wciąż się nasilał. Przygryzła więc dolną wargę, starając się siedzieć cicho tak długo jak mogła. W oddali słyszała odgłosy samochodów, trąbienie, ostre hamowania i tym podobne. Zastanawiała się gdzie jest. Pogoda zmieniła się diametralnie.  W przeciwieństwie do słonecznej pustyni tym razem powietrze było chłodne i zimne. Na dworze panował półmrok. Wiatr wiał im w twarz, co tym bardziej utrudniało Elisabeth stawianie kolejnych kroków na przód. Wciąż starała się zapamiętywać jak najwięcej informacji. Rozmowa z mamą z jednej strony podniosła ją na duchu z drugiej zaś przyniosła ze sobą wszystkie miłe wspomnienia lecz głównie smutek i tęsknotę z którą musiała się zmagać. Momentalnie poczuła łzy napływające do jej oczu. Już miała rozpłakać się na dobre, kiedy cieplejsze powietrze opatuliło jej różowe policzki. Usłyszała paręnaście, a może nawet parędziesiąt głosów wokół niej. Jedne były głośne, drugie trochę cichsze. Zdezorientowana zaczęła obracać swoją głowę w lewa i prawą stronę nie rozumiejąc niczego. Swoją lewą rękę zacisnęła w pięść, prawą natomiast przyciągnęła do siebie chłopaka. Jej ciało przeszedł dreszcz, a na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Jej serce zaczęło mocniej bić. Tęskno przyśpieszyło i zaczęła się pocić. Po chwili miała już problemy z oddychaniem. Oparła swoje dłonie o kolana i jak najszybciej starała się wziąć głęboki oddech. Harrison próbował uspokoić dziewczynę. W obawie o zwrócenie na siebie zbyt dużej uwagi ludzi, odciągnął ją gdzieś w bok. Podczas, krótkiego biegu Elisabeth wzięła parę szybkich oddechów. Powoli zaczynała się uspokajać, nie trwało to jednak długo. Głos kobiety rozległ się po stacji, mówiła ona do mikrofonu. Zbyt głośny dźwięk, od którego się odzwyczaiła wywołał u niej zawroty głowy. Momentalnie poczuła się słabo i czym prędzej starała się złapać dłoń bruneta. Jej policzki straciły ten żywy kolor, ciało wciąż drżało. Chłopak przełknął ślinę i również niepewnym ruchem zdjął jej bandankę z oczu. Wiedział, że musi działać szybko. Złapał jej twarz i zwrócił ku sobie. Przybliżył się na tyle blisko, że ich nosy stykały się ze sobą.
-Oddychaj. –szepnął, kiedy dziewczyna ponownie wstrzymała oddech. –Weź JEDEN głęboki oddech. –odezwał się ponownie, przysuwając ją jeszcze bliżej siebie. W duszy dziękował, że zasłaniał ich w tej chwili stary bar. Powoli opadł na ziemię, sadzając Elisabeth na swoich kolanach. –Oddychaj. –jego głos był kojący i ciepły. W ogóle nie przypominał w tym momencie, porywacza a raczej troszczącego się przyjaciela czy nawet chłopaka. Taka wersja uspokoiła nastolatkę, powoli nabrała powietrza do ust i wypuściła je nosem. Powtórzyła ten ruch parę razy. Rozluźniła dłonie zaciśnięte w pięści i odgarnęła nimi swoje włosy, ocierając czoło z potu. Wokół niej wciąż wiele się działo i nie za bardzo była w stanie powiedzieć, co było przyczyną nagłego ataku paniki. Spojrzała zdezorientowana na Harrisona i zamknęła oczy, odchylając głowę do tyłu. –Powinienem to przewidzieć. –wyrwał ją z chwili odetchnienia. Niepewna zlustrowała go wzrokiem, skupiając się na jego klatce piersiowej, która opadała i unosiła się powoli. –Tam byliśmy tylko w dwójkę, było cicho i … przyjemnie. –dodał po chwili, jakby nie pewny swoich słów. –Nie będzie tak na długo. –rozejrzał się wokół. Swoje dłonie opierał po obu stronach talii brunetki. W końcu silnym i nieco gwałtownym ruchem postawił ją na równe nogi. Przyparł ją do ściany i wsunął swoje kolano między jej uda, uniemożliwiając jej jakąkolwiek ucieczkę. –Musimy pogadać. –powiedział. Jego postawa nieco zdziwiło Elisabeth jednak postanowiła go po prostu wysłuchać. Skinęła głową i czekała na ciąg dalszy. –Jak już pewnie zauważyłaś znajdujemy się na stacji metra. Nie jest to zwyczajne metro, jednak na chwilę obecną niczego więcej się nie dowiesz dopóki mi nie zaufasz … i ja tobie. Przejdziemy teraz przez tłum i wsiądziemy do tej metalowej puszki, bez najmniejszych problemów. Nienawidzę ci grozić ale w tym momencie nie mam innego wyboru. –przejechał kciukiem po jej policzku, a następnie uniósł jej brodę. Przysunął usta do jej obojczyka, a następnie zwrócił głowę lekko w stronę starszego mężczyzny w garniturze, obserwującego z boku zdarzenie sprzed kilku dziestu sekund. Ten natomiast w tempie natychmiastowym odwrócił wzrok i wyraźnie zdegustowany odszedł czym prędzej. Dziewczynie przez głowę znów przeszła niepokojąca myśl. Harrison miał zaplanowane dokładnie wszystko, wiedział jaki ruch wykonać, co zrobić lub co powiedzieć aby nikt nie zwrócił na nich uwagi. Ona natomiast chciała krzyczeć, wołać o pomoc jednak nie była w stanie. Co chwila otwierała usta, jednak nie zdobywała się na chociaż najmniejszy szept. Poddała się, ponownie przytaknęła głową i już po chwili była wolna. On natomiast odwrócił się na pięcie i sięgnął pod nieużywany już blat owego baru. Wyciągnął spod niego czarne pudełko. Szybkim ruchem wpisał kod i już po chwili odrzucił je za siebie niezbyt przejmując się gdzie wyląduje. Podał czarne, nauszne słuchawki dziewczynie i polecił jej aby je włożyła, po czym podniósł wysoko rękę i pstryknął palcami zrobił to samo z drugą, a po chwili wciąż pozostawiając je nad głową, wygiął swoje plecy w łuk i ziewnął tak aby wyglądało to na zwykłe przeciągnięcie się, jednak przykuł uwagę brunetki. Podpiął do nich, mały odtwarzacz muzyczny, a następnie włączył losową piosenkę i ustawił na głośność na maksymalną. Splótł ich palce i zaciągnął ich na stację. Co chwile zerkał na zegarek – stresował się. Elisabeth natomiast starała się usłyszeć cokolwiek, jednak zbyt głośna muzyka zagłuszała każdy odgłos. Nie była też w stanie się rozejrzeć, ponieważ otaczał ich tłum biznesmenów, nastolatków czy mam z dziećmi niecierpliwie czekających na metro. Nie minęła minuta, a owy pojazd pojawił się na swoim miejscu. Drzwi otworzyły się szybko i tłum ludzi zaczął wychodzić, podczas gdy drugi starał się wejść do środka, utrudniając tym samym płynny ruch. Beth została natomiast wciągnięta do środka przez dwie duże dłonie. Co ją zaskoczyło – jedna z nich na pewno nie należała do Harrisona. Ponownie poczuła jak jej tętno przyśpiesza, a serce zaczyna mocniej walić jednak zrobiła kilka głębokich oddechów i zaczęła szukać wytłumaczenia. W tym momencie było to niestety zbędne. Jej myśli skupiały się na słowach piosenki, a wzrok co chwila to spoczywał na innej osobie, uporczywie starającej się wepchnąć i zając wygodne miejsce. Z pozoru krótka wędrówka zmęczyła ją jednak i gdy tylko znalazła puste miejsce, wykorzystując chwilę nieuwagi wyrwała swoje nadgarstki z uścisków i opadła bezradnie na ciemnoczerwony, niewygodny fotel. Tym razem rozejrzała się już na prawą i lewą stronę. Za wszelką cenę starała się pobudzić swój mózg do pracy, który na przekór wszystkiego nie skupiał się na odpowiedniej rzeczy. Jej chwila ‘wolności’ nie trwała zbyt długo, bo znów została pociągnięta i postawiona na nogi. Za nią ustawił się Harrison, natomiast przed nią stał nikt inny jak James. Wspomnienia wróciły do niej bardzo szybko, zaczęła składać wszystko w spójną całość. Mężczyzna odezwał się do niej, jednak ona go nie słyszała. James, ten sam z którym brunet rozmawiał jeszcze na pustyni, ten sam, który pomagał przy jej porwaniu, ten sam, który wymierzył w nią pistolet tej pamiętnej nocy. Wystraszona i zdezorientowana zrobiła krok w tył. Gdy tylko poczuła na swoich plecach tors jej porywacza, złapała jego nadgarstek i przeciągnęła go przed siebie, chowając się za nim i obejmując go od tyłu. Groźnie wyglądający pomocnik, roześmiał się jedynie z zaistniałej sytuacji, a następnie ponownie wypowiedział parę słów tym razem z stronę chłopaka. Cała trójka ruszyła w stronę tyłów metra, co chwilę potrącając lub szturchając jakieś przypadkowe osoby. Po chwili dotarli do samego końca, gdzie siedziała tylko jedna osoba, która również po chwili opuściła metro na najbliższej stacji. James stanął przejście między jedną częścią a drugą. Czekali jeszcze chwilę, oboje z zegarkami z rękach, odliczając dosłownie każdą sekundę. Zirytowana Elisabeth ściągnęła słuchawki i zasłoniła tarczę zegarka dłonią, wywołując tym samym gniew i zirytowanie u chłopaka.
-Sama tego chciałaś. –warknął, a następnie ciągnąc ją za sobą podbiegł do tylnich drzwi awaryjnych i szybko otworzył je tym samym wpuszczając do środka mnóstwo powietrza, które początkowo aż odrzuciło ich do tyłu. Ludzie zaczęli panikować, ktoś krzyknął, inny zaczął dobijać się do drzwi. Mężczyzna wciąż stał z tym samym miejscu starając się zasłonić jak najwięcej swoją sylwetką. Po dosłownie paru sekundach metro znacznie zwolniło. Następne co pamięta to jeszcze więcej krzyków, konduktora biegnącego w ich kierunku i skok. Skoczyli. Wyskoczyli z metra.
++++
Wszystko wam się wyjasni w krótce, obiecuje. x

008 [cz.1]

jesteś burzą
a ja jestem
morzem.
ty wzbudzasz
gniew
a ja
spokój.

Kiedy się ocknęła całe jej ciało było wręcz gorące. Zacisnęła mocniej powieki i poruszyła delikatnie palcami lewej dłoni, która spoczywała bezwładnie na fotelu. Nie minęła chwila, a usłyszała ciche przekleństwo. Mogła przysiąść, że osoba siedząca obok niej odwróciła się do tyłu szukając czegoś. Dość głośne uderzanie o siebie metalowych przedmiotów, szmery i szelesty nie dawały jej spokoju.  Jej irytowanie wzmagało się, a dźwięki przyprawiały ją o ból głowy. Kiedy w końcu ustały poczuła ciepłą, spoconą dłoń na swoim przedramieniu. Zajęło jej chwilę za nim zorientowała się co ma się zaraz wydarzyć. Najszybszym ruchem, na jaki mogła sobie pozwolić w tej chwili, opuszkiem palców dotknęła jego policzka. Tak przynajmniej jej się wydawało, jej oczy wciąż były tylko lekko otwarte.
-Nie. –szepnęła.  Nie mogła  wykrztusić niczego więcej. Język wypełnił jej opuchnięte usta. Naciskał na suche zęby. Wzrok zmętniał. Chciała znów coś powiedzieć, ale nie dawała rady.  Harrison westchnął cicho. Rozluźnił uścisk i rzucił strzykawkę do tyłu nie dbając gdzie wyląduje. Podał dziewczynie butelkę wody, po czym ponownie skupił się na drodze. Po paru minutach jej wzrok znacznie się poprawił, narkotyk w żyłach wciąż dawał o sobie znać, jednak znacznie mniej niż parę godzin temu. Godzin? Czy może dni? Szybko podniosła się do pionu, a gwałtowny ruch wywołał u niej zawroty głowy. Złapała się za skroń i syknęła. Kiedy spojrzała na bruneta pierwsze co zauważyła to zdenerwowanie. Nie był to przejaw gniewu jaki mogła już nie raz zaobserwować, to był strach. Rzecz, której jeszcze u niego nie widziała. Coś co czuła przez cały ten czas. Kiedy siedziała sama w pokoju, kiedy Harrison unosił głos, kiedy próbowała uciekać, kiedy myślała o rzeczach, które mogłyby się jej przytrafić. Takie małe uczucie, a wzbudza tyle emocji. Teraz to on był wystraszony. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać ile minie czasu zanim ich znajdą? Gdzie by się przecież mieli schować? Pustynia, bez jakiejkolwiek cywilizacji to chyba jedyne miejsce, które wyobrażała sobie jako „niedostępne” dla policji. Nikt przecież, nie może przeszukać jej całej. Jednak miasta, piwnice, hotele to wszystko łatwo dostępne miejsca, z milionem kamer , przechodniów, pracowników, świadków. Oparła głowę o zagłówek i zwróciła się w stronę okna. Okolica, którą właśnie przejeżdżali była daleka od znajomych jej miejsc. Długą i szeroką ulicę otaczało tylko kilka lamp, przed jak i za nimi jechały dwa czarne, duże samochody, których marki nie rozpoznała. Starała się rozglądać na obie strony ukradkiem, zbierając jak najwięcej informacji i starając się jak najlepiej zapamiętać otoczenie.
-Musimy porozmawiać. - miękki i spokojny głos przerwał jej koncentrację.
-My chyba już nie mamy o czym. –odparła
-Jesteś na mnie jeszcze wściekła?
-Nie.
-Na pewno?
-Nigdy nie byłam wściekła na ciebie.
-A jaka jesteś?
-Zraniona.
-Musisz się przebrać, bo tu jest o wiele zimniej. –zignorował jej wcześniejszą wypowiedź. –Uprzedzam pytanie nie, nie jedziesz do domu, jednak jest coś innego… -westchnął. –Tu jest zupełnie inny klimat, czy lepsze warunki? Cóż ocenisz sama… -skręcił delikatnie w lewo po czym ponownie zwrócił się do dziewczyny. –Elisabeth. –wyszeptał, łapiąc jej dłoń i mocno ściskając.. Brunetka próbowała ją wyrwać jednak on nie dawał za wygraną. W końcu rozluźniła pięść i zacisnęła usta w prostą linię starając się zignorować uczucie związane z jego dotykiem. –Wiem, że zwaliłem to. Cholera po prostu spierdoliłem, więc chcę to naprawić. –jej oczy zwróciły się ku niemu z nutą nadziei. –Telefon… Telefon, który znalazłaś jest już praktycznie bezużyteczny. Bateria w nim pada, od ciepłej temperatury części zaczęły się rozklejać i klawiatura nie działa zbyt dobrze, jednak … -nabrał powietrza do płuc, po czym wypuścił je powoli. Pogładził kciukiem delikatną skórę dziewczyny i uśmiechnął się prawie nie zauważalnie. –Dam ci zadzwonić do rodziców.
-Co? –uniosła swój głos i podkuliła pod siebie kolana zwracając się w lewą stronę. Jej oczy zaczęły świecić, a już po chwili w kącikach pojawiły się krople łez.
-Tak i nie. Musimy ustalić zasady… -Elisabeth ścisnęła mocniej jego rękę i pokiwała głową –Nie możesz im powiedzieć gdzie się znajdujemy, gdzie byłaś dotychczas. –dziewczyna uśmiechała się szeroko, czując jak radość wypełnia każdy centymetr jej ciała. –Nie wypowiadaj mojego imienia, pod żadnym pozorem rozumiesz? –Harrison położył nacisk na poszczególne słowa. Jego mięśnie napięły się na chwilę. –Jeśli powiesz o parę słów za dużo, zawracam samochód i skierujemy się w miejsce w którym umrzemy oboje.  Rozumiesz mnie?
-Tak. Obiecuję. –przytaknęła.
-Zadzwoń, powiedz im jak się czujesz, co robiłaś, że za nimi tęsknisz, żeby żyli własnym życiem cokolwiek jeżeli to sprawi, że poczujesz się lepiej … i nie będziesz mi tak marudzić. –dodał już troszkę ciszej jednak z uśmiechem na ustach. Wyciągnął mały i ciężki telefon komórkowy ze swojej kieszeni i wybrał numer. Po usłyszeniu jednego sygnału podał go brunetce, która z drżącymi dłońmi przyłożyła go bliżej ust. Chłopak nie bez powodu włączył urządzenie na głośnomówiący. Po paru sygnałach zmęczony głos rozbrzmiał w słuchawce. Kobieta prawdopodobnie została obudzona co znaczy, że jest środek nocy bądź wcześnie rano, podczas gdy w miejscu w którym obecnie się znajdowali była około dwunasta w nocy, sądząc po ułożeniu księżyca i atmosferze.
-Mamo… -dziewczyna nie wytrzymała i rozpłakała się na dobre.
-Elisabeth. –usłyszała szloch również po drugiej stronie słuchawki.
-Mamo.. tęskniłam. –z trudem łapała oddech.
-Córeczko? Tak długo cię szukamy! Nie wiemy już co robić! –Veronica zadawała miliony pytań nawet nie dopuszczając nastolatki do głosu.
-Spokojnie jestem cała i zdrowa, przysięgam. –uśmiechnęła się słabo.
-Przysięgam, że znajdziemy tego gnoja i wsadzimy go do więzienia. Odpowie za wszystko co zrobił. Tata jest już w drodze do miejsca w którym cię trzyma. Złapie tego drania i zabierze cię do domu.
-Powodzenia. –Harrison wtrącił się nagle, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
-Obiecałeś mi coś. –powiedziała zwracając się tym razem do niego. –Zaraz po zakończeniu tego połączenia zadzwoń do taty i każ mu wracać, nikogo tam nie ma… Ale jest coś o czym chciałabym z tobą porozmawiać…
-Ja nic nie rozumiem… kochanie co się dzieje?
Nie wie zbyt jak podejść do tematu. Nie chce zdenerwować swojej rodzicielki, ale również ciężko jej opowiedzieć o zaistniałej sytuacji. Kiedy popatrzeć na to z perspektywy osoby trzeciej można powiedzieć, że Elisabeth ma po prostu syndrom sztokholmski, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Może osiągnąć on  taki stopień, że osoby więzione pomagają swoim prześladowcom w osiągnięciu ich celów lub w ucieczce przed policją. Syndrom ten jest skutkiem psychologicznych reakcji na silny stres oraz rezultatem podejmowanych przez porwanych prób zwrócenia się do prześladowców i wywołania u nich współczucia. Inną opcją jest też identyfikacja z agresorem. W teorii psychoanalitycznej klasyfikowana jako wczesny (psychotyczny) i destrukcyjny mechanizm obronny. Jednak tak naprawdę nikt, nie wie jak to było. Nikt nie wie o uczuciu, które stopniowo rodziło się między tą dwójką. O wszystkich kłótniach przez które musieli przebrnąć. Cichych dniach ale również tych wypełnionych bardzo przyjemnymi uczuciami, doznaniami. Trosce Harrisona o bardzo kruchą i łatwą do złamania Elisabeth, która zaciekle broniła swoich wierzeń i przekonań. Ale nie było to jednostronne. Nastolatka pomimo wszystkich złych słów wypowiedzianych w jego stronę zrozumiała, że tutaj nie chodzi o nią. Nie w stu procentach. Została częścią czegoś czego nie rozumie i wini tą osobę od której łatwiej było by jej się odwrócić. Ciężko by było raczej przyznać córce, że jej własny ojciec doprowadził do jej porwania i nadto jest on osobą, której powinna się obawiać i o którą porywacz się troszczy. Siedziała więc przez chwilę w ciszy, starając ubrać się w słowa wszystkie kłębiące myśli.
-Mamo, każda sekunda to jedno życie. –zaczyna.
-Słucham?
-Każda sekunda to jedno życie.
-Gdzie to usłyszałaś?
-Nigdzie. Sama na to teraz wpadłam. Masz jeszcze setki tysięcy żyć, mamusiu.
"Każda sekunda to jedno życie."
-Elisabeth?
-Więc żyjcie swoimi sekundami, proszę. Nie oczekuje od was, że o mnie zapomnicie, odpuście sobie poszukiwań czy przestaniecie się martwić jednak musicie żyć własnym życiem. Ty masz wrócić do normalnego trybu sypiania, rób im przepyszną jajecznicę na śniadanie jak zawsze i chodź na zakupy z przyjaciółką co tydzień. Mam nadzieję, że Morgan dalej biega co rano, czyta dużo książek, słucha tej swojej dziwnej muzyki i dobrze się uczy. Tata na pewno udaje, że wszystko jest w porządku a wieczorkami popala papierosy, jestem tego pewna. Przekaż mu, że ma je rzucić.
-Czas Beth, czas. –brunet przerwał dziewczynie wskazując palcem na nadgarstek.
-To chora sytuacja wiem. Uwierz mi, ze sama tego nie rozumiem. Nie wiem dlaczego zostałam porwana, wiem tylko, że ma to coś wspólnego z tatą i jego biznesami ale pomimo tego wszystkiego czuję się dobrze. Nie jestem głodna czy spragniona, nikt nie wykorzystuje mnie seksualnie bo pewnie o to się też martwisz. Czuję się jak w domu, tylko niestety brakuje was i miękkiego łóżka, bo te takie nie jest. Kiedyś się znowu zobaczymy obiecuję ci to. A teraz musze kończyć,  kocham was mocno, pa.
Patrzyła chwile pusto przez przednią szybę, łapała oddech szybko. Czuła jak wszystko co kłębiło się w niej przez tyle dni czy nawet miesięcy wybucha. Dała upust swoim emocjom i pozwoliła łzą płynąć w dół jej policzków aż po brodę, skąd małe słone kropelki skapywały na jej ubranie.
-Gotowa?
-Na co?
-Na życie po raz trzeci. –uśmiechnął się lekko, wyciągając kluczyki ze stacyjki. Rozejrzała się wokół i zrozumiała, że znajduje się na poboczu  bardzo ruchliwej drogi.
-To tutaj?
-Nie. –odpowiedział sięgając do tyłu i wyciągając dużą czarną torbę. –Stąd przejdziemy kawałek pieszo. Mój kolega James, pewnie go pamiętasz z naszego pierwszego spotkania zabierze nasze auto na odpowiednie miejsce a rzeczy przeniesie do naszej nowej, nazwijmy to kryjówki a my zrobimy sobie spacerek. –wyciągnął czarne, długie spodnie, dużą czerwono-czarną flanelową koszulę i czarne tenisówki. Podał wszystko dziewczynie po czym wysiadł dając jej odrobinę prywatności.  Elisabeth szybko przebrała się w wyznaczone rzeczy po czym opuściła samochód. Chłopak stał już tam w towarzystwie kilku innych osób, których twarze wydały jej się zbyt znajome. Chwiejnym krokiem podeszła do nich.
-Możemy iść?
-Chyba tak. –odpowiedziała cicho. Harrison splótł ich palce i przewieszając sobie torbę przez ramię pociągnął dziewczynę za sobą.
-Witam w nowym domu, skarbie.


____
Hejoooo!
Okej zastanawiałam się czy podzielić rozdział na dwie części, czy może raczej dodać w całości. Jako że pare osób pisało do mnie w sprawie Kidnapped, którego nie było już chyba od miesiąca dodam teraz pierwszą część i cieszcie się.

Wytłumaczenie mam dosyć banalne - szkoła. To ten Specjalny Zakład Karno Opiekuńczy Łączący Analfabetów (via. Piotrek). Mnóstwo poprawek, sprawdzianów i jakiś innych gówien, których nie potrzebuję.
Zapraszam jeszcze na Creepshow (drugi rozdział) i ważne pytanie
KTOŚ Z WAS CHCIAŁBY MOŻE DOKOŃCZYĆ TOO COLD? Całkowicie wyczerpałam na niego wenę i nie jestem chyba w stanie go doprowadzić do końca. Oczywiście wysyłam cały plik z tym co dotychczas dopisałam, z cytatami,  piosenkami, fabułą itd. Wszystko do twojej dyspozycji.

Papa x

007

ponieważ
mógłbym patrzeć na ciebie
przez tylko jedną
minutę
 i znaleźć
tysiąc rzeczy,
które w tobie kocham
-Dobrze się czujesz?
-Nic mi nie jest … - skłamała, odkładając książkę na swoje kolana. Harrison usiadł po drugiej stronie ławki i zaczął się bawić swoimi palcami. Chciał coś powiedzieć, jednak przerwała mu. –Nic mi nie jest, na pewno. –powtórzyła. Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy, z głowami w dół. Można było wyczuć rosnące pomiędzy nimi napięcie. Oboje chcieli coś powiedzieć, jednak nie byli przekonani co. -Nie zastanawia cię nigdy, dlaczego stworzono nas z ograniczoną zdolnością przeżywania przyjemności, ale nieograniczoną zdolnością przeżywania bólu? Nasz pułap przyjemności jest niski, za to dolna granica bólu ciągnie się bez końca. –powiedziała po chwili, ukradkiem zerkając na chłopaka.
-Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić. –odpowiedział, zaciskając pięści a jego oddech przyśpieszył. Jego emocje zawsze górowały nad rozsądkiem i rozumem. Łatwo dał się im ponosić, aby po chwili nieuwagi zrobić coś głupiego i bezsensownego, jednak zawsze potrafił podnieść się po upadku.
-Więc wypuść mnie do domu. –szepnęła cicho, oplatając kolana rękami i opierając na nich brodę.
-Nie mogę tego zrobić. –zacisnął powieki i wypuścił powietrze przez usta. Jego zdenerwowanie zauważyła wręcz od razu. Można by powiedzieć, że po całym czasie spędzonym z Harrisonem, potrafiła wyczuć kiedy zakończyć daną rozmowę bo nie wyniknie z niej nic dobrego, jednak tym razem stawka była zbyt wysoka.
-Jesteś świadomy tego, że mnie szukają prawda? – zmieniła pozycję, przysuwając się bliżej chłopaka. Nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko dumnie, jakby pewny swojego triumfu, mimo jakikolwiek działań ze strony policji czy wydziałów specjalnych. –Mówisz, że się o mnie troszczysz … -tym razem spróbowała iść inną drogą. –Że nie pozwolisz mnie skrzywdzić … -ale czy warto było grać na jego uczuciach, poczuciu winy? –A sam wyrządzasz mi krzywdę. Trzymając mnie tutaj.
-Tutaj nie chodzi o miejsce, Elisabeth! –zerwał się nagle na równe nogi, zaciskając pięści jeszcze mocniej niż parę sekund temu. –Tu chodzi o ciebie! Tutaj zawsze chodziło tylko i wyłącznie o ciebie! –uderzył w belkę podtrzymującą dach, a ta skrzypnęła osuwając się o parę milimetrów. Brunetka podskoczyła i wystraszona, znów przyjęła obronną pozycję. –Ty nic nie rozumiesz prawda? –zapytał już znacznie łagodniej. –Ja cię chronię, kurwa. Cokolwiek sobie o mnie myślisz od początku do końca nigdy nie byłem dla ciebie nie miły, nie zauważyłaś tego? Nic, kurwa nic nie wyprowadza mnie bardziej z równowagi niż twoja ślepota na tą całą popieprzoną sytuację. –mimo doboru i przekazu słów jego głos wciąż był spokojny. Patrzył teraz pusto na horyzont, nie odzywając się więcej. I nagle zrozumiała. Wszystko co przed chwilą powiedział, nagle miało sens. Incydent w łazience, to jak ją traktował, dbał aby się nie nudziła, dawał jej jedzenie i picie, sam to wszystko zbudował. Może w ten sposób ukazywał emocje? Chciał jej wynagrodzić porwanie? No właśnie.
-Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałabym zapytać. –odezwała się po chwili. W oczach miała łzy, ale za wszelką cenę starała się nie rozpłakać. Harrison skinął głową, zwracając się ku niej. –Po co to wszystko? Po co mnie porwałeś?
-A to moja droga, niech będzie dla ciebie zagadka.
-Dlaczego mi po prostu nie powiesz?! –przegrała. Łzy pociekły po jej policzkach, kiedy z impetem uderzyła swoimi drobnymi dłońmi o ławeczkę. Zrobił duży krok, aby po chwili upaść tuż przed nią na kolana. Złapał jej twarz i przybliżył do swojej.
-Robię to dla ciebie Beth. Pewnego dnia wszystko, powtarzam wszystko, ci wyjaśnię. Masz na to moje słowo.
-Czasami ludzie nie rozumieją wagi obietnic, gdy je składają. –szepnęła po czym podniosła się na równe nogi i weszła do środka. Chciała zakończyć tą konwersację, jednak się jej nie udało. Brunet w równie szybkim tempem dogonił ją i złapał za dłoń.
-Hej. –szepnął cicho, splatając ich palce. –Jesteś wszystkim co mam, proszę… Zrobiliśmy już takie postępy, nie możesz mi teraz tak wszystkiego odebrać.
-Tak jak ty mi? –uniosła wzrok, aby spotkać się z jego brązowymi oczami. –Tak jak ty mi zabrałeś wszystko? –położyła nacisk na poszczególne słowa.
-Nie sądzisz, że to czas odpuścić? Nauczyć się ze mną żyć tutaj bez ciągłego skakania sobie do gardeł?
-To naucz mnie. –wyprostowała się, chcąc chodź trochę zmniejszyć różnice wzrostu między nimi. –Naucz mnie. –powtórzyła.
-Lekcja pierwsza. –zaczął niepewnie. –Pogódź się z przeszłością, by nie psuła ci teraźniejszości.


Elisabeth nie była pewna już swoich czynów, z jednej strony od początku jej „przyjaźni” z Harrisonem, zależało jej na jednym – znalezieniu informacji. Starała się odepchnąć od siebie uczucia mówiące jej, że wysokiemu brunetowi, o oczach, których nie widziała u żadnego innego mężczyzny, dużych dłoniach i dobrze wyrzeźbionej sylwetce, naprawdę na niej zależy. Zastanawiała się nad jego słowami od przeszło czterdziestu minut. „Pogódź się z przeszłością, by nie psuła ci teraźniejszości” więc może to musiała zrobić? Musiała pomyśleć, przeboleć i pogodzić się ze stratą starego życia, które bezskutecznie próbowała odzyskać? Nie chciała się poddawać, mała iskierka nadziei gdzieś w środku mówiła jej, że jeszcze wszystko się ułoży i że nareszcie zazna szczęścia, którego jej dusza tak pragnie. Zaczęła więc od początku.

Wiesz, miałeś rację mówiąc, że do straty bliskich osób można się przyzwyczaić. –odparłam cicho. -Kiedy odchodzi pierwszy przyjaciel boli. Drugi? Też. Trzeci? Nie mniej. Przy czwartym jednak już zaczynasz zdawać sobie sprawę z tego, że tak musi być, że widocznie nie wszyscy ludzie są dla Ciebie.
-Elisabeth … -złapał mnie za dłoń, otarł pojedynczą łzę kreślącą linię po moim policzku.
-Nie płaczesz już nawet. Starasz się wykreślić z pamięci wszystkie szczególne wspomnienia związane z tą osobą i zapomnieć, że był dla Ciebie kimś na kształt zwykłego znajomego. Że nie łączyło Cię z nim żadne szczególne uczucie. Jedyną oznaką utarty jest tylko dziwne uczucie pustki jakby ktoś zabrał kawałek Ciebie. Jednak żyjesz dalej. Uśmiechasz się. Przez jaki czas Ci się to udaje? Nie wiem. Dopiero zaczynam…
Może gdyby nie uciekła ze swoim przyjacielem na całą noc, byłaby teraz w domu? Winiła się, tak strasznie się winiła za ten okropny pomysł. Z jednej strony wiedziała, że Harrison i jego ludzie przyszli po nią, ale może jej rodzina uniknęła by siniaków, przywiązania do krzeseł i wiele innych nieprzyjemnych rzeczy. Może wtedy brunet przyszedłby do jej pokoju i zabrał ją stamtąd a jej rodzice pomyśleliby, że uciekła? Gdyby dał jej trochę czasu. Mogłaby wtedy napisać list pożegnalny, może by jej wtedy nie szukali. No właśnie „może”, które powtarzało się tyle razy i było zawsze obecne w jej myślach. Nigdy nie była niczego pewna, nie potrafiła dać stuprocentowej odpowiedzi, zawsze pojawiało się to czteroliterowe słowo, które zmieniało wszystko. Zastawiała się jak radzi sobie z tym wszystkim Charles? Czy jego rodzina dalej kłóci się o każdą błahostkę? Zawsze to ona, poprawiała mu humor i ratowała przed złą sytuacją w domu, tak samo jak zawsze to on wpakowywał ją w kłopoty. Czy teraz ją zastąpił? Znalazł kogoś innego? Każda myśl sprowadzała ją do tego okropnego zdarzenia, więc postanowiła przeanalizować również je.
Pierwsze co przyszło jej na myśl, to słowa jej ojca, których wciąż nie rozumiała. Harrison mimo wielu próśb i błagań nie powiedział jej ani słowa, twierdząc, że nie jest gotowa bądź „dowie się w swoim czasie”. Przed pojawieniem się bruneta, jej tata siedział spokojnie. Patrzył się po prostu ze złością i strachem zmieszanym w jego oczach. Dopiero po rozpoznaniu Harrisona zaczął się szarpać. No właśnie, skąd go znał? Inną sprawą byli jego "wspólnicy". Dwóch mężczyzn w kominiarkach, którzy jako pierwszy ukazali się dziewczynie. Nie pamiętała ich imion, starała się za wszelką cenę przypomnieć chodź pierwszą literę, ale nie była nawet pewna czy ktoś w ogóle je wymówił. Następne co sobie przypomniała, to broń wymierzona w jej klatkę piersiową. Po raz pierwszy w swoim życiu widziała na własne oczy pistolet.

Zrobiłam gwałtowny krok w tył. Na moje nieszczęście wylądowałam w czyiś objęciach.
-Tylko spróbuj James a oberwiesz! –momentalnie mężczyzna opuścił broń na ziemię i sam cofnął się do tyłu.

Chyba dopiero w tym momencie zrozumiała, całe zdarzenie. Harrison ją chronił, chronił ją od samego początku. Może nie w taki sposób, jaki zrobiłby to każdy inny chłopak, ale on nie był „każdy inny”. Był wyjątkowy, na swój własny sposób. Nie pamiętała jak się tutaj znalazła, prawdopodobnie odurzył ją środkami nasennymi, narkotykami czy czymś innym. Pierwsze dni na pustyni były dla niej koszmarem, nie jadła nic, w ogóle się nie ruszała, chciała odebrać sobie życie jednak nie miała jak. Zwyczajnie nie miała jak to zrobić, bała się bruneta, do tego stopnia, że patrzenie na niego sprawiało jej ból.

 –Nie zabraniam ci na mnie patrzeć. –powiedział z rozbawieniem w głosie.
Mimowolnie sama uśmiechnęła się na wskutek tych wspomnień. Podniosła się do pionu i spod zakurzonej już poduszki wyciągnęła książkę. Tą samą książkę, którą podarował jej tego samego dnia. Mimo iż czytała już ją po raz trzeci, zawsze wywoływało to w niej jakiś spokój. To wtedy po raz pierwszy zobaczyła go, jako kogoś innego niż psychopatę, który ją uprowadził, zobaczyła go jako normalnego chłopaka. Podniosła się i podeszła do komody. Tym razem szuflada otworzyła się bez problemu, nie to co paręnaście bądź nawet parędziesiąt dni temu, kiedy bezskutecznie mocowała się w nią w pośpiechu i strachu przed Harrisonem. Błądząc palcami po ubraniach szukała czegoś nowego. Potrzebowała się odciąć od wszystkiego, zacząć nowe życie. Kiedy natknęła się na czarny materiał bez zastanowienia wyciągnęła go, przerzucając sobie przez ramię. Swoje przenoszone już skórzane buty odstawiła do najniższej szuflady, a w zamian wyciągnęła białe tenisówki. Zaśmiała się pod nosem, zdając sobie sprawę, że ten kolor nie koniecznie zostanie na długo przy tych warunkach pogodowych. Następne co znalazła w najwyższej szufladzie to kremowy kapelusz, który od razu się jej spodobał.  „Kucnęła aby wyciągnąć czystą bieliznę, która również wylądowała na jej ramieniu. Wszystkie nowe ubrania zaniosła do łazienki i powiesiła je na ledwo trzymającym się już gwoździu. Po drodze do sypialni Harrisona, w której jeszcze nigdy nie była zahaczyła o kuchnię, z której wzięła nożyczki. Pchnęła drzwi do środka i bez mniejszego zastanowienia podeszła do dużej szafy stojącej pod ścianą. Wyciągnęła pierwszy biały materiał, jaki rzucił się jej w oczy i wyszła szybko starając się nie naruszać zbyt jego przestrzeni osobistej. Rozkładając koszulkę na blacie, zauważyła, że jest to ta sama, którą miał pod bluzą tego dnia, którego ją uprowadził. Odgarnęła te myśli ze swojej głowy, powtarzając sobie jego słowa w głowie.
- Pogódź się z przeszłością –szepnęła, odgarniając kosmyk włosów z twarzy. Przecięła koszulkę mniej więcej w połowie po czym poskładała odcięty materiał i włożyła go do szafki w kuchni. Wróciła z powrotem do łazienki. Tym razem nie zastawiała drzwi i nie umierała ze strachu, że Harrison wejdzie do środka. Ufała mu wystarczająco i wiedziała, że tego nie zrobi. Rozebrała się i odkręciła kran, który wydał z siebie nieprzyjemny dla ucha dźwięk zanim wypuścił strumień letniej, brązowej wody. Nie wiedziała skąd dokładnie ją mają, ale dziękowała w duszy chłopakowi za dosłownie idealną temperaturę cieczy, płynącej z prysznica.
I już kiedy wszystko wydawało się układać wręcz idealnie, coś się zepsuło. Bo tak to już jest w życiu. Życie to kolejka górska. Raz jesteśmy na dole, raz na górze. A co jeśli ta kolejka się popsuła? I jest tylko na dole?
Elisabeth przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, żałując, że chłopak przeoczył takie rzeczy jak kosmetyki, których jej brakowało. Wyszła z łazienki z uśmiechem na ustach, czuła się dzisiaj jakoś inaczej. Bardziej kobieco. Długa czarna spódniczka idealnie podkreślała jej chude nogi, białe tenisówki pasowały do białej koszulki Harrisona, którą miała na sobie. Obcięła ją tuż nad pępkiem, wiedząc że nie będzie w stanie wysiedzieć całego dnia w za dużej koszulce. A kapelusz zasłaniał część jej długich, falowanych włosów, które wciąż nie przystosowały się do suchego klimatu. Otwierając frontowe drzwi nogą doszła do wniosku, że chłopaka nigdzie nie ma. Usiadła więc na ławeczce i zwyczajnie obserwowała pustynie. Jej ciszę i spokój przerwał jej denerwujący dźwięk, który bez skutecznie próbowała zignorować. Idąc więc korytarzem starała się zlokalizować jego źródło. Ze smutkiem stwierdziła, że dochodzi z sypialni bruneta. Walczyła przez chwilę ze sobą, jednak stukanie było zbyt irytujące, aby mogła odpocząć w spokoju. Pchnęła wiec bez dłuższego namysłu drzwi do środka po czym zaczęła się szybko rozglądać. Usiadła na łóżku i spod niego wyciągnęła małą, czarną skrzynkę.
-Bingo. –szepnęła sama do siebie po czym otworzyła je. Jej drobne dłonie zaczęły drżeć. Wyciągnęła z środka telefon. Najzwyklejszy telefon. Obróciła go kilka razy, patrząc na niego zaszklonymi od łez oczami, które w przeciągu kilku sekund pojawiły się na jej twarzy. Już miała nacisnąć zieloną słuchawkę, kiedy do środka wbiegł Harrison.
-Kurwa. –krzyknął podbiegając i rzucając się na dziewczynę. Leżał na niej, a po chwili bez najmniejszego problemu wyrwał jej telefon. Jedną dłonią zasłonił jej usta, a drugą odebrał połączenie. Cichy głos po drugiej stronie, przekazywał szybko ważne informacje, podczas gdy zdenerwowanie chłopaka rosło z każdym usłyszanym słowem. Po niecałej minucie schował urządzenie do tylniej kieszeni, sztruksowych spodni, które miał obecnie na sobie i wstał.
-Mówiłeś, że tu nie ma zasięgu. Tu nie może być zasięg, jesteśmy na pierdolonej pustyni! –krzyczała, również stając na równe nogi.
-Nie mam na to teraz czasu, rozumiesz? –warknął przypierając ją do ściany. –Zaczekasz tutaj rozumiesz?! Masz tutaj po prostu, kurwa zaczekać. –wrzasnął, po czym wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.

–Przestań! –warknął. Jego oddech był przyśpieszony, na jego czole zauważyłam drobne kropelki potu, a jego grzywka była już prawie mokra. –To nie prowadzi do nikąd! Stąd nie ma wyjścia! –wciąż krzyczał.
Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo. Jak mogła być taka głupia, aby mu zaufać? Jak mogła chodź przez ułamek sekundy sądzić, ze naprawdę mu na niej zależy, że chciał ją chronić? Bała się go. Jej uczucia powróciły z powrotem na swoje miejsce. Nienawidziła siebie za to, że przestała się go bać. Nie powinna była go traktować w taki sposób. Był jej porywaczem, a ona uznała go za przyjaciela. Zbierając resztki odwagi jakie jej pozostały zacisnęła pięści i wybiegła z jego sypialni. Skierowała się za hałasem, który doprowadził ją do jej pokoju. Pchnęła drzwi, które z impetem uderzyły o ściany, sprawiając, że cały domek się zatrząsł. Harrison zabierał jej rzeczy. Chował do toreb ubrania, buty, bieliznę, książkę, pościel, wszystko co znajdowało się w pomieszczeniu oprócz mebli. Już miała coś powiedzieć, kiedy odwrócił się i ignorując jej obecność wybiegł. Jej nogi praktycznie same poprowadziły ją za nim. Starała się go dogonić, ale gdy tylko wybiegła na zewnątrz on był już dwoma krokami z powrotem w środku. Odpuściła wiec i stała czekając na dalszy rozwój akcji. Brunet biegał w jedną i drugą stronę pakując rzeczy do auta, wszystko walało się w bagażniku i na tylnich siedzeniach a kurz unosił się aby po chwili znów opaść. Całe to zdarzenie trwało bardzo długo, jednak w jej oczach wszystko działo się zbyt szybko. Nie rozumiała co się teraz stanie, przemawiała przez nią złość. Głównie złość. To na tym silnym uczuciu postanowiła skupić swój umysł. Tupnęła nogą co wydało jej się bardzo dziecinne i złapała chłopaka za rękę, kiedy miał przejść obok niej po raz kolejny.
-Jeśli myślisz, że gdziekolwiek z tobą pójdę to się mylisz! Okłamałeś mnie! –krzyknęła.
-A co miałem ci powiedzieć? –jego głos był opanowany i spokojny, w przeciwieństwie do jego mowy ciała. Miał zaciśnięte pięści, jego mięśnie napięły się, ruszał niespokojnie nogą a żyłka na jego czole pulsowała. –Wiesz, że za porwanie ciebie pójdę siedzieć.
-Nareszcie to przyznałeś… -odpowiedziała już znacznie ciszej. –Przyznałeś się, że mnie porwałeś. –puściła jego rękę i zrobiła krok w tył dając mu przejść. Wszystko dookoła zaczęło wirować, a ona sama nie rozumiała swojego zachowania. Usiadła więc na podłodze po turecku i patrzyła na ruchy Harrisona. Kiedy zaniósł już ostatnią rzecz do bagażnika, wyciągnął z tylniej kieszeni telefon i dwoma przyciskami wybrał numer.
-Podasz mi nowy adres, za chwilę wyjeżdżamy. –powiedział zerkając kątem oka na mnie. –Co?! –krzyknął, po czym kopnął w słupek utrzymujący deski, chroniące nas przed słońcem na werandzie, a one osunęły się o parę centymetrów. 
-
O co chodzi? –spytała. –Co jest nie tak?
Nie odpowiedział
Chciała powtórzyć pytanie, ale nie mogła wykrztusić słowa. Język wypełnił jej opuchnięte usta. Naciskał an suche zęby. Wzrok zmętniał. Chciała znów coś powiedzieć, ale nie dawała rady.
Patrzyła, jak Harrison wstaje i otwiera płócienną torbę leżącą na dachu samochodu. Odłożył do niej strzykawkę.
-Co…? –zaczęła, po czym  zauważyła na ramieniu, w miejscu skąd rozchodził się ból, maleńką kropelkę krwi.
-Nie! – Chciała go znów błagać, żeby powiedział, co robi, ale słowa ginęły w bełkocie. Usiłowała krzyczeć, ale wychodził jej tylko szept.
-Zaśnij. –powiedział głosem, który brzmiał łagodniej niż kiedykolwiek. –Zaśnij.
-Nie! –Usiłowała go kopnąć, chciała wołać o pomoc, tylko nie wiedziała do kogo.
Otworzyła usta do krzyku, ale wydobył się z nich tylko słaby szept. Powieki ciążyły jej teraz tak samo jak język. Czuła, że zapada w koszmar strachu, wyzwolony przez dźwięczny głos bruneta, który nachylił się nad nią i zaczął śpiewać. Z każdą nutą jej przerażenie rosło, aż z łaski narkotyku lub lęku w pokoju zapanowała ciemność, a Elisabeth opadła w ramiona jej porywacza.

___
Okej, nie odpowiadam za zawały czy urazy mózgowe. Ale rozdział jest nie sprawdzany. Pisałam go chyba z trzy (jak nie więcej) godziny. Dedykuję go Gabi (Sweetevening) za przecudowną opinię na temat tego opowiadania i mam nadzieję, że ci się spodoba.
Wiem, że możecie mieć pewnie jakieś pytania, odnośnie tego rozdziału bo jest troche zagmatwany więc zrobie wam dzień dobroci dla czytelników i odpowiadam na każde pytania przy okazji dając pewnie dużo spoilerów. Możecie pytać w komentarzach (zarówno pod rozdziałem jak i na moim profilu), na skrzynce i na asku: http://ask.fm/gomezboobz
+ Potrzebuję kilku gościnnych postaci do Creepshow, nie odegrają one bardzo dużej roli ale jednak, jeśli ktoś byłby zainteresowany piszcie do mnie na skrzynce :)
Kocham was, do następnego. 

006

Richard Nelson poczuł dreszcz i obejrzał się przez ramię. Poczym roześmiał się w duchu i miażdżąc mokre od deszczu kwiaty przedzierał się dalej przez miejską dżunglę. Miał na sobie prążkowany garnitur od Brooks Brothers, a w ręku trzymał czarną, skórzaną teczkę. Spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści pięć. Pół godziny do przybycia jego żony. I znowu pojawiło się uczucie niepokoju. Może wróci do domu i odbierze wiadomość, że zatrzyma się dzisiaj u przyjaciółki. Wślizgnie się wtedy na powrót do swojego biura, gdzie będzie miał święty spokój, włoży do odtwarzacza nową płytę Mary-Chapin Carpener i napisze sprawozdanie, które obiecał przygotować na zeszły tydzień. Bez entuzjazmu otworzył drzwi swojego Mercedesa CLA 200. Kochał to auto z całego serca. Długo oszczędzał, aby móc sobie na nie pozwolić. Napajał się wzrokiem przechodniów, współpracowników i miłośników motoryzacji, gdziekolwiek się nie udał. Masywny przód z gigantycznym grillem i wyrazistymi reflektorami, dynamiczna linia boczna z ostrymi przetłoczeniami i sylwetką a la coupe oraz opływowy i idealnie wkomponowany w resztę karoserii tył pracują na zapierającą dech w piersiach całość. Po otwarciu bezramkowych drzwi wszystko jest już jasne - dzięki przeniesieniu deski z klasy A, przed pasażerami rozpościera się krajobraz pełen młodzieżowego charakteru i z nutką elegancji. Co ważne, efektowny styl idzie w parze z odpowiednią ergonomią kokpitu - zegary są przejrzyste, a poza panelem klimatyzacji obsługa przełączników nie stanowi problemu. Całość wykończona jest oczywiście materiałami z najwyższej półki. W mgnieniu oka rozpędził swoje auto do 50 km/h. Silnik wydał z siebie przyjemny dźwięk. Mężczyzna wyciągnął ze schowka paczkę Marlboro i jedną ręką włożył sobie papierosa do ust, a następnie odpalił go zaciągając się tytoniem. Uchylił lekko tylnie okno samochodu i jechał dalej. Nie śpieszył się, nie przekraczał dozwolonej prędkości tak jak miał to w zwyczaju. Londyn o jedenastej był w gruncie rzeczy dosyć spokojny jeśli chodziło o ulicę, jednak po obu stronach jezdni można było zauważyć grupki ludzi zmierzających do klubów nocnych i dyskotek. W radiu rozbrzmiała jedna z wielu metalowych piosenek, których słuchał podczas jazdy. Można by powiedzieć, że Richard Nelson był postacią złożoną, posiadającą dwa zupełnie różniące się od siebie, życia. Był troskliwym ojcem, właścicielem firmy prawniczej, spokojnym i opanowanym człowiekiem, z mroczną przeszłością, gdzie biegał z bronią, wystrzeliwując pociski ku nieznanym mu ludziom. Lubił usprawiedliwiać sam siebie. Wmawiał wtedy sobie, że wszystko co robi, robi dla swoich córek i żony, dla ochrony rodziny. Czy była to prawda? Po części. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy jakie konsekwencje może ponieść, pochopnie nie groźna decyzja. „Raz w to wejdziesz, zostajesz na zawsze.” Chciał z tym skończyć, dostał nauczkę. Układów z takimi ludźmi się nie zrywa. Skręcił ostro w lewo, aby po chwili znaleźć się na drodze jednojezdniowej, gdzie spokojnie mógł rozpędzić się do 100 km/h, co zrobił z uśmiechem na ustach, wypuszczając przez nie dym papierosowy. Z tego miejsca od domu dzieliło go jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów, które zazwyczaj pokonuje w mgnieniu oka. Tym razem nie było inaczej. Już po chwili zaparkował swoje czarne auto przed garażem. Mieszkali w bardzo spokojnej okolicy, co dawało mu dość duże poczucie bezpieczeństwa, jednak doświadczenie kazało mu zawsze być ostrożnym i zwracać uwagę na detale. Ich dom wyróżniał się na tle innych. Podczas gdy wszystkie inne miały ciemno pomarańczowy kolor, ten jeden było jasno beżowy. Białe okiennice oraz drzwi dopełniały cały efekt. Mężczyzna wszedł do środka, chowając wcześniej kluczyki do kieszeni marynarki. Przedpokój również utrzymany był w jasnych barwach. Richard odwiesił swoje nakrycie na wieszak i zerknął, w podświetlane małymi lampkami, lustro. Podkrążone oczy i blada cera, świadczyły o przepracowaniu i zmęczeniu. Rzucając swoje eleganckie buty w kąt wszedł po schodach i udał się do swojej sypialni. Nie miał nawet najmniejszej ochoty korzystać z prysznica, po prostu położył się obok swojej żony. Na chwilę przed zaśnięciem, poczuł drobną dłoń otaczającą jego tors.
-Dobranoc Richard. –szepnęła, zmęczonym, zaspanym głosem.



-Veronico podałabyś mi kubek, proszę? –zapytał siadając do stołu. Już po chwili pod jego nosem znalazła się mocna czarna kawa z jedną łyżką cukru. Ten dzień wydawał się dokładnie taki sam jak wszystkie inne. Była godzina dziewiąta rano, kiedy cała, no cóż prawie cała, rodzina Nelsonów zasiadała do stołu, aby wspólnie spożyć pierwszy posiłek tego dnia. Morgan zajęła swoje miejsce, ogarniając swoje długie brązowe włosy na lewą stronę. Przywitała się ze swoimi rodzicami, nalewając swojej ulubionej herbaty, do kubka należącego kiedyś do jej siostry. Miała na sobie strój do biegana, przynajmniej taki wniosek wyciągnęła jej mama. Miała Obcisła czarna koszulka podkreślała jej wręcz idealną figurę pływaczki , zapinana bluza i legginsy w tym samym kolorze współgrały z resztą. Jedyna rzecz nie pasująca do reszty to matowe  martensy.
-Czy to nie czasem buty Elisabeth? –kobieta zapytała siadając obok swojej córki.
-Tak … ja … um. –zająknęła się. –Chciałam po prostu poczuć jakby znowu tu była. –odpowiedziała po chwili i spuściła wzrok, licząc iż to zatrzyma dalsze pytania rodziców, nie myliła się.
-No więc, są jakieś nowe informacje w tej sprawie? –tym razem zwróciła się do swoje męża.
-Nie. –Richard również opuścił głowę, skupiając się na swoim pustym talerzu.
-Musimy ją znaleźć. Ja bez niej wariuję. –uniosła swój wzrok.
-Wszyscy wariujemy mamo! Wszystkim brakuje nam jej tak samo mocno, twoje słowa w tym momencie nie sprawią, że ona się tutaj tak magicznie pojawi rozumiesz?!
-Morgan!
-Nie, mam dość rozumiesz! Dlaczego nic nie robimy do cholery?! –wstała od stołu. –Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar jej szukać! Teraz w tym momencie, wychodzę. –zaczęła biec w stronę drzwi, po drodze zabrała tylko swój portfel i już po chwili trzasnęła za sobą drzwiami.
-Dlaczego jej nie gonisz?! –kobieta również stanęła na równe nogi.
-A jaki jest sens? Jeśli nie potrafi znaleźć jej FBI, policja ani prywatni detektywi naprawdę myślisz, że zrobi to dwudziesto dwu latka? –odpowiedział, biorąc łyka kawy.
-A więc to tak. Po prostu się poddamy? Zawsze to robisz Richard! Poddajesz się, kiedy coś idzie nie po twojej myśli… -otarła łzę, spływającą po jej policzku. –Ale tym razem to nie jest jakaś pieprzona sprawa w sądzie czy wynik w grze w karty, tu chodzi o naszą córkę. Elisabeth. –położyła nacisk na jej imieniu, dokładnie zdając sobie sprawę jaką przykrość sprawia swojemu małżonkowi. –O twoje oczko w głowie, twoją małą dziewczynkę. –jej oddech unormował się. Usiadła z powrotem na krześle i splotła ich palce. Żadne z nich nie powiedziało nic więcej, siedzieli pusto patrząc się na swoje talerze.


-Ty jesteś Charles? –zapytała, ocierając pot ze swojego czoła.
-Tak, a ty to? –wziął do ust papierosa po czym zaciągnął się dymem.
-Morgan. Morgan Nelson. –wyjąkała, z trudem łapiąc oddech. Chłopak momentalnie uniósł ku niej wzrok. Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc się na siebie nawzajem, czekając aż ktoś w końcu przełamie lody i się odezwie.
-Są jakieś nowe informacje? –powiedział w końcu, z nadzieją w głosie. Nie odpowiedziała. Pokiwała tylko przecząco głową.
-Musimy coś zrobić. –wyszeptała.
-Morgan może zostaw to odpowiednim ludziom?
-Odpowiedni ludzie jakoś nie wnieśli nic istotnego do dochodzenia! Jedyne co robią to rozważają miliony bezsensownych opcji czy przyczyn porwania zamiast jej szukać! Czy tylko ja to widzę?!
-Mi też jej brakuje. –ponownie zaciągnął się nikotyną, opierając się o maskę samochodu.
-Co?
-To twój sposób radzenia sobie z tym wszystkim, złość. Mój widzisz jest inny. –zgasił papierosa, po czym wyciągnął z paczki kolejnego, wcześniej częstując dziewczynę. –Alkohol, fajki, narkotyki. Tak radzę sobie z faktem, że twoja siostra, osoba, którą kochałem i nadal kocham jest teraz nie wiadomo gdzie, nie wiadomo czy wciąż żywa. Myślisz, że nie jest mi ciężko? Jest i to cholernie, ale może to czas po prostu się poddać.
-Ja się nie poddam. Ona nigdy nie zrobiła by tego na naszym miejscu.
-Jesteś pewna? Jesteś pewna, że znałaś Elisabeth, aż tak dobrze? Bo moim zdaniem, ona kazałaby nam żyć własnym życiem. Była moją przyjaciółką praktycznie od przedszkola. Tego dnia, kiedy została porwana, my… -zająknął się. –Coś się wydarzyło… coś na co czekałem bardzo długo… Naprawdę wolałbym aby była tutaj teraz z nami.
-Jesteś naćpany? –krzyknęła. -Bredzisz bez sensu! Nie wierzę, że moja siostra zadawała się z takim dupkiem jak ty! Mam was wszystkich kurwa dość! –wyrwała pudełko z jego rąk i odeszła szybkim krokiem w przeciwną stronę. Obiecała sobie, że nie będzie już płakać, jednak w tym momencie było to naprawdę ciężkie. Zrozumiała, że jest bezsilna. Cokolwiek powiedział przyjaciel jej siostry, tata, policjanci czy wszyscy inni, jedyne co mogła zrobić to czekać. Mieć nadzieję, że pewnego dnia wszystko się wyjaśni, wróci do swojego porządku. Zmierzała szybkim krokiem w stronę domu. Papierosy schowała do kieszeni, kaptur wsunęła na głowę i odgarnęła łzy z policzków. Ku jej zdziwieniu kiedy otworzyła frontowe drzwi, nie zastała nikogo w domu, pomimo butów wciąż stojących w tym samym miejscu, w którym zastała je rano. Wzruszając ramionami, usiadła na swoim stałym miejscu, opierając się łokciami o blat stołu.

-Błagam cię Richard możesz mi chociaż powiedzieć co tu robimy? –zapytała okrywając się szczelniej, cienkim białym sweterkiem.
-Nie teraz Ver. Nie teraz. –prawie krzyczał z podekscytowania, jednak na jego twarzy można było zauważyć nutkę obawy.  Nie znalazł tego, czego szukał, w jednym pudle, zabrał się więc do szperania w następnym. Rzucił jej przelotne spojrzenie i grzebał dalej. Uśmiechnął się niespodziewanie i przez krótki straszliwy moment Veronica myślała, że z niej kpi. Ale nie, on po prostu znalazł to, czego szukał – zniszczoną skórzaną kurtkę. Wyciągnął ją triumfalnie ze skrzyni. Włożył kurtkę. Rozwiązał krawat i rozpiął górny guzik eleganckiej, białej koszuli.
-Idę do domu. –powiedziała, starając się zwrócić na siebie uwagę męża. –Jeśli mi nie powiesz w tym momencie o co chodzi to obiecuję, że wyjdę. - Richard nie odpowiedział, tylko wyciągnął starą i zniszczoną szewską ławeczkę, usiadł na niej i ściągnąwszy eleganckie buty i skarpety, zaczął masować sobie stopy. Jakby zamierzał przebiec maraton. -Oh gdybym choć przez chwile potrafiła być taka jak ty.
-Jak ja? –zdziwiony, podniósł wzrok.
-Gdybym umiała oczarować cię słowami, zmusić do pomocy … Dałabym wszystko za to, żebyś zrobił, co chcę, ale nie potrafię. Potrafię tylko prosić. Mogę tylko powiedzieć ci, czego potrzebuję i modlić się, żebyś mi pomógł. Widzisz z tobą nie da się rozmawiać. Taki już jesteś. A ja nie.
Wyciągnął suche robocze skarpety i wysokie, czarne, skórzane buty, które wreszcie odnalazł.
-Zadzwonię do biura. –powiedział po chwili – i wezmę kilka dni urlopu. A ty też lepiej znajdź jakieś wygodne buty. Zawsze podobałaś mi się w szpilkach, ale mam przeczucie, że sporo się dziś nachodzimy.
-O czym mówisz Richard?
-Mówię, że będziemy jej szukać. Razem.

-Jeszcze dzisiaj rano mówiłeś, że nic nie mamy a teraz? –krzyknęła za nim, wchodząc do domu tylnim wejściem.
-Tato? –Morgan poderwała się na równe nogi, złapała ojca za rękę
-Ubierajcie się, obie. –powiedział stawiając gwałtowny krok w przód. Otworzył swoją teczkę i wyciągnął z niej wszystkie rzeczy. Wbiegł na górę i udał się do swojego biura. Spod biurka wyciągnął przymocowany od spodu policyjny pistolet. Przypiął go do paska z tyłu spodni. Zabrał jeszcze parę istotnych rzeczy i powrócił do swojej żony i córki, które od razu zasypały go milionem pytań.
-Po prostu, nie teraz dziewczyny. –odpowiedział zamykając swoją teczkę. –Czas jechać.
Bez zbędnych tłumaczeń wsiadł do swojego auta, założył czarne okulary i odpalił silnik. Nacisnął ręką klakson, który wydał z siebie głośny dźwięk.


                                                       ~*~


-Dobrze się czujesz?
-Nic mi nie jest … - skłamała, odkładając książkę na swoje kolana. Harrison usiadł po drugiej stronie ławki i zaczął się bawić swoimi palcami. Chciał coś powiedzieć, jednak przerwała mu. –Nic mi nie jest, na pewno. –powtórzyła. Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy, z głowami w dół. Można było wyczuć rosnące pomiędzy nimi napięcie. Oboje chcieli coś powiedzieć, jednak nie byli przekonani co. -Nie zastanawia cię nigdy, dlaczego stworzono nas z ograniczoną zdolnością przeżywania przyjemności, ale nieograniczoną zdolnością przeżywania bólu? Nasz pułap przyjemności jest niski, za to dolna granica bólu ciągnie się bez końca. –powiedziała po chwili, ukradkiem zerkając na chłopaka.
-Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić. –odpowiedział, zaciskając pięści a jego oddech przyśpieszył. Jego emocje zawsze górowały nad rozsądkiem i rozumem. Łatwo dał się im ponosić, aby po chwili nieuwagi zrobić coś głupiego i bezsensownego, jednak zawsze potrafił podnieść się po upadku.
-Więc wypuść mnie do domu. –szepnęła cicho, oplatając kolana rękami i opierając na nich brodę.
-Nie mogę tego zrobić. –zacisnął powieki i wypuścił powietrze przez usta. Jego zdenerwowanie zauważyła wręcz od razu. Można by powiedzieć, że po całym czasie spędzonym z Harrisonem, potrafiła wyczuć kiedy zakończyć daną rozmowę bo nie wyniknie z niej nic dobrego, jednak tym razem stawka była zbyt wysoka.
-Jesteś świadomy tego, że mnie szukają prawda? – zmieniła pozycję, przysuwając się bliżej chłopaka. Nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko dumnie, jakby pewny swojego triumfu, mimo jakikolwiek działań ze strony policji czy wydziałów specjalnych. –Mówisz, że się o mnie troszczysz … -tym razem spróbowała iść inną drogą. –Że nie pozwolisz mnie skrzywdzić … -ale czy warto było grać na jego uczuciach, poczuciu winy? –A sam wyrządzasz mi krzywdę. Trzymając mnie tutaj.
-Tutaj nie chodzi o miejsce, Elisabeth! –zerwał się nagle na równe nogi, zaciskając pięści jeszcze mocniej niż parę sekund temu. –Tu chodzi o ciebie! Tutaj zawsze chodziło tylko i wyłącznie o ciebie! –uderzył w belkę podtrzymującą dach, a ta skrzypnęła osuwając się o parę milimetrów. Brunetka podskoczyła i wystraszona, znów przyjęła obronną pozycję. –Ty nic nie rozumiesz prawda? –zapytał już znacznie łagodniej. –Ja cię chronię, kurwa. Cokolwiek sobie o mnie myślisz od początku do końca nigdy nie byłem dla ciebie nie miły, nie zauważyłaś tego? Nic, kurwa nic nie wyprowadza mnie bardziej z równowagi niż twoja ślepota na tą całą popieprzoną sytuację. –mimo doboru i przekazu słów jego głos wciąż był spokojny. Patrzył teraz pusto na horyzont, nie odzywając się więcej. I nagle zrozumiała. Wszystko co przed chwilą powiedział, nagle miało sens. Incydent w łazience, to jak ją traktował, dbał aby się nie nudziła, dawał jej jedzenie i picie, sam to wszystko zbudował. Może w ten sposób ukazywał emocje? Chciał jej wynagrodzić porwanie? No właśnie.
-Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałabym zapytać. –odezwała się po chwili. W oczach miała łzy, ale za wszelką cenę starała się nie rozpłakać. Harrison skinął głową, zwracając się ku niej. –Po co to wszystko? Po co mnie porwałeś?
-A to moja droga, niech będzie dla ciebie zagadka.
-Dlaczego mi po prostu nie powiesz?! –przegrała. Łzy pociekły po jej policzkach, kiedy z impetem uderzyła swoimi drobnymi dłońmi o ławeczkę. Zrobił duży krok, aby po chwili upaść tuż przed nią na kolana. Złapał jej twarz i przybliżył do swojej.
-Robię to dla ciebie Beth. Pewnego dnia wszystko, powtarzam wszystko, ci wyjaśnię. Masz na to moje słowo.



---
Hej, no wiem wiem wiem. Za krótki! Ale mam tyle pomysłow teraz, że sama niezbyt je ogarniam i musze poukładać je sb w głowie. Rozdział jest nie sprawdzany, więc wybaczcie błędy (jeśli są). Dedykuję go Pepe, za cudowny rozdział cienia i za to, ze przez nią nie spałam całą noc :)  

sobota, 12 kwietnia 2014

005

Ludzie wprost uwielbiają nas niszczyć.
Zrobią wszystko abyśmy poczuli się źle, bezwartościowi, samotni.
Wystarczy chwila słabości, a oni to wykorzystają. Zupełnie jakby ich
Całe  życie polegało na czyhaniu na nasze upadki.

Elisabeth zakręciła prysznic. W rurach zabulgotało, kapnęło jeszcze kilka kropel i woda przestała lecieć. Dopiero kiedy wyszła spod natrysku, zobaczyły, że po jej nodze spływa strumyczek krwi. Wrzask uderzył w wykładane drewnem ściany, odbił się od nich i powrócił jak echo. Na jej skórze połyskiwały krople wody. Stała nieruchomo. Kiedy pierwsze ciemne krople menstruacyjnej krwi zaczęły kapać na kafelki podłogi zostawiając plamy wielkości dziesięciocentówki, poczuła gwałtowne obrzydzenie. Rozejrzała się ociężale .Mokre włosy oblepiały jej policzki jak hełm, następnie opadając ciężko na plecy i ramiona. Krwi na podłodze przybywało. Spuściła wzrok. Wrzasnęła. –Nie, nie, nie, nie. –zaczęła krzątać się, szukając najbliższego ręcznika. Była zdezorientowana i wściekła jednocześnie. Nagłe ukłucie w brzuchu sprawiło, że uderzyła plecami o ścianę. Opadła bezradnie na podłogę. Cichy szloch rozległ się w łazience. Po chwili drzwi otworzyły się z impetem.
-Wszystko w porządku? –zapytał, odwracając się tyłem do dziewczyny.
-Nie.
Ściągnął swoją koszulę i wyciągnął rękę w tył, skupiając swój wzrok na szczelinie między dwiema paletami ciemnego drewna. Obie nogi Elisabeth były umazane, jak gdyby dziewczyna przeszła w bród przez rzekę krwi. Drżącą ręką sięgnęła i przejęła kawałek materiału, którym starała się zakryć jak najwięcej nagiego ciała.
- Boli – jęknęła. - Brzuch...
- To przejdzie. - uspokoił ją. –Byłem pewny, że ty już … no wiesz. –zawahał się.
-Nie. –szepnęła. –Co mam robić?! –dodała już znacznie głośniej. –Dlaczego mnie tu w ogóle trzymasz?! Mogłeś przewidzieć takie rzeczy! –wyrzucała z siebie słowa, dając upust emocjom. Harrison pogłaskał ją w policzek, patrząc pusto na jej twarz. Złapał jej zakrwawioną dłoń i pociągnął do siebie. Mięśnie brunetki spięły się, jej ręka znalazła się na jego nagim torsie, odpychając go od siebie. Jednak na marne. Nie tylko wyższy ale i silniejszy chłopak gładził jej włosy, próbując uspokoić ją chociaż w najmniejszym stopniu. Po paru minutach, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność jej oddech się unormował, opuściła rezygnująco ręce, oparła głowę o jego ramię i pociągnęła nosem.
-Widzisz? Jest dobrze. –szepnął. Splótł ich palce i pociągnął ją w stronę drzwi. –Nie bój się, posprzątam. – dodał zauważając jej niepewność. Zrobiła malutki krok do przodu, jednak po chwili cofnęła się gwałtownie opuszczając głowę. –Jak wolisz. –uśmiechnął się ciepło, otworzył drzwi i skinął palcem aby poczekała w łazience, a sam zniknął. Nie czekała na niego długo. W zasadzie wydawało się jej, że biegł aby wrócić tutaj jak najszybciej, do niej. Zakrwawionej, mokrej, nagiej, obnażonej. Podał jej czerwone metalowe pudełko po czym zostawił ją sam, wcześniej życząc jej powodzenia, co uznała za tandetny i nie śmieszny żart. Trzymając w swojej ręce typowo damskie środki higieny doszła do wniosku, że zaplanował wszystko wręcz idealnie. Ubrania, bielizna w jej rozmiarze. Wszystkie potrzebne rzeczy, miała na wyciągnięcie ręki. Ciekawiło to jak długo to planował? Był w tym sam? Czy może ktoś mu pomagał? Ci ludzie w kominiarkach, którzy byli z nim w jej domu? Miała tyle pytań, których nie była w stanie zadać. Dzisiejszy dzień, mogła uznać za jeden z niewielu dni, kiedy odezwała się do niego więcej niż jednym słowem. Czy jej to przeszkadzało? Nie wiedziała sama. Była jedną z tych osób, które irytuje cisza. Mogłyby znaleźć wspólny język z praktycznie każdą osobą. Jednak on był inny. Widziała jak na nią patrzył, jak jego oczy świeciły gdy podczas czytania. jednej z wielu zgromadzonych w tym jakże ciasnym, małym domku, coś wywołało u niej miłe uczucie i uśmiechnęła się lekko. Chciał aby czuła się tutaj dobrze. Tak jak on. Jednak ona nie potrafiła. Tęskniła za rodziną i znajomymi jak za niczym innym. Chciała by znów wtulić się w futerko swojego dużego, białego kota. Oglądając mecze w tatą i śmiać się do łez kiedy tylko zawodnik wykonał zły ruch, powodując deszcz gniewnych emocji i wiązankę słów ze strony Richarda. Starała się być silna.  Z całego serca chciała wrócić do domu i powiedzieć „Przetrwałam to. Nie płakałam. Jestem silna”. Jednak nie była. Szlochała do poduszki każdą noc, dławiąc się własnymi łzami. Zastanawiała się czy Harrison to słyszy. Czy on też płacze? Albo czy ma chociaż wyrzuty sumienia? Spojrzała w zakurzone lustro. Podkrążone oczy, wychudzone ciało. Tak bardzo różniła się od wiecznie roześmianej, lubiącej aktywności sportowe i długie wieczory z książką i herbatą dziewczyny, którą była kiedyś. Ona już zniknęła. Umarła.


Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi. Zanurzam się w wodzie, która ma płowy kolor rozkopanej gleby. Każdy oddech duzi. Nie ma niczego, czego można by się przytrzymać, niczego, w co można by się wbić pazurami. Nie ma wyjścia, trzeba odpuścić. Leżała sztywno na szarej pościeli, nie wiedząc co dalej ze sobą począć. Bawiła się palcami, analizując parę pęknięć w drewnianym suficie. Zastanawiała się jak to wszystko zbudował? Od jak dawna to planował? Skąd miał te materiały? Jeżeli nie kłamał to w pobliżu nie ma żadnych ludzi, ale czy mogła mu ufać? No właśnie. Osoba, która porwała ją i trzyma na tym pustkowiu wbrew jej woli, może jednocześnie się o nią troszczyć? Dzisiejszy incydent w łazience, postawił, w jej oczach, Harrisona w zupełnie innym świetle. Patrząc na niego zastanawiała się na sensem całej sytuacji w której obecnie się znajduje.
-Po co jest noc? –pytanie skierowała do bruneta leżącego obecnie na podłodze przy jej łóżku. Miała cichą nadzieję, że nie śpi.
-
-Noc jest po to, żeby umrzeć. -odpowiedział po chwili. -Dzień jest po to, żeby żyć.
-Więc teraz umieramy? – odwróciła się na prawy bok i spojrzała na niego. Czuła się winna, że przez nią śpi teraz na twardych deskach, jednocześnie była mu wdzięczna.
-
-Jeden dzień to jest całe życie. Kiedy się to rozumie, kiedy się to widzi z całą jasnością, z całą olśniewającą jasnością dnia i z całą olśniewającą ciemnością nocy, się żyje w każdym momencie. – uśmiechnął się lekko. Coś w jego słowach trafiało do niej. Chodź jego tok myślenia był inny, nie potrafiła go rozgryźć.
 -Jak się czujesz? –zapytał, podnosząc się do pozycji siedzącej.
-Fatalnie. –odpowiedziała. Wstała z łóżka i usiadła obok bruneta na ziemi. Nie myślała racjonalnie. Jej emocje zmieniały się w ciągu paru sekund, nie rozumiała tego. Wiedziała, że tak będzie, ale nie rozumiała.
-W jakim sensie? –jego głos wyrażał troskę, oczy cierpienie a z mowy ciała można było wywnioskować, że pragnął bliskości. Potrzebował czyjegoś ciepła, dotyku. Czuł się samotny. Elisabeth go odtrącała, tak jak jego ojciec wcześniej, tak jak wszyscy. Godzinami zastanawiał się jak sprawić, żeby ta drobna, niska brunetka polubiła go chodź trochę. Rozumiał powagę zaistniałej sytuacji. Rozumiał, że ona nie była w stanie pojąć rzeczy, które działy się wokół nie. Uratował ją. W to przynajmniej wierzył, nie chciał myśleć inaczej. A ona … nauczy się go kochać, nauczy się okazywać uczucia. Wierzył w to. Wierzył w nią.
-W każdym sensie. –wzruszyła ramionami.


-Gdzie jedziemy? –spytała mrużąc oczy i zasłaniając dłonią ostro świecące słońce. Chłopak nic nie odpowiedział. W skupieniu wkładał potrzebne rzeczy do bagażnika. Między innymi znalazła się tam przenośna lodówka w jakimiś konserwami i butelkami wody, latarka, koc, duży nóż, lina, zapałki i krzesiwo.
–Skocz do domu i weź sobie jakąś czapkę i coś na wieczór. – powiedział po chwili, zamykając drzwiczki. Elisabeth wywróciła teatralnie oczami i ruszyła jak najwolniej w stronę domu. –Potem jest zimno, jak nie chcesz marznąć to rusz się. –krzyknął za nią uśmiechając się sam do siebie. Wciąż gubiła się w tym małym domu. Weszła do pierwszego lepszego pokoju. Nigdy nie była tu wcześniej. Rozglądając się leniwie po pokoju. Podbiegła do jednej z trzech stojących tu szaf i otworzyła ją, przeszukując rzeczy wiszące na wieszakach znalazła duże palto w odcieniach szarości. Narzuciła je na ramię. Stanęła na palcach aby dostrzec rzeczy leżące na górnej półce. Pośród miliona książek, kartek i innych dokumentów znalazła czarny kapelusz, który już po chwili wylądował na jej głowie. Nie czekała długo, a usłyszała swoje imię z zewnątrz. Odgarnęła włosy opadające jej na twarz i zamknęła drzwiczki.
-Idę. –krzyknęła obracając się na pięcie.
Było południe słońce grzało niemiłosiernie, nie było ani centymetra cienia. Posłusznie wsiadła do wypełnionego kurzem samochodu, który wraz z włączeniem silnika i naciśnięciem pedału gazu uniósł się, dostając się do oczu brunetki. Harrison jedną ręką trzymał kurczowo kierownicy, drugą grzebał w materiałowej torbie, która leżała na tylnim siedzeniu. Wyciągnął z niej mały wiatraczek, wielkości zaciśniętej pięści. Podał go dziewczynie. Elisabeth posłała mu niepewny uśmiech po czym włączyła urządzenie. Przyjemne uczucie chłodu sprawiło, że szeroki uśmiech mimowolnie pojawił się na jej twarzy. Odchyliła głowę do tyłu, wypuszczając głośno powietrze. Brakowało jej tego. Wychowana w deszczowym Londynie. Przez wyczajona do zimnego klimatu. Ciężko było jej zaakceptować nową pogodę. „Pogodę zaakceptuje, położenia i towarzystwa nie” pomyślała, a jej twarz powrotem spoważniała.
-Gdzie mnie wieziesz? – maleńka iskierka nadziei pojawiła się w jej umyśle. Może odwozi ją do domu? Może zrozumiał, że jej miejsce jest przy rodzinie i znajomych? A może nareszcie ma jej dość?

-Przyda ci się trochę kontaktu z naturą. –odpowiedział skupiony na milionach kilometrów pustynnej pustki znajdujących się przed nimi. Westchnęła cicho zrezygnowana i opuściła głowę.
-Trochę cywilizacji też by nie zaszkodziło. –szepnęła bawiąc się swoimi palcami. Harrison zacisnął zęby, a jeszcze mocniej ręce na kierownicy. Nic nie odpowiedział. Zmrużył oczy udając zainteresowanego kierunkiem drogi. –Odpowiesz chociaż na moje pytania? – zapytała po chwili, przygryzając dolną wargę.
-Jakie pytania, kochanie? –spojrzał na nią, uśmiechając się zadziornie na co ona wywróciła oczami.
-Wiesz jakie.
-Już ci mówiłem… wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. –jej wzrok znów powędrował w dół, a do oczy powoli zaczęły napływać łzy. –Nie sądzisz, że tak będzie lepiej? – skręcił delikatnie w lewo. –Dowiedzieć się małych rzeczy. Krok po kroku. –zaciągnął ręczny, a po chwili zatrzymał auto. –Wolisz aby spadła na ciebie bomba informacji? Z nikim innym nie porozmawiasz. Nikogo innego tu nie ma. –odwrócił się w jej stronę i złapał ją za dłoń. –Wiem, że tego nie rozumiesz. Ale jest dużo pytań na które nawet ja nie znam odpowiedzi… Jedyne co musisz wiedzieć to, że zawsze będę cię chronił. Kiedyś tego nie zauważałaś, ale zawsze to robiłem. Nie wiesz ile jest w stanie zdziałać zakochany gimnazjalista. –zaśmiał się cicho. Po chwili wsiadł z samochodu i ruszył w stronę bagażnika. Elisabeth niechętnie wstała z wygodnego fotela. Zabrała materiałową torbę i przewiesiła ją sobie przez ramię. Znaleźli się na bezludnej, pozbawiona chmur, bezwodnej pustyni ze stokami olbrzymiej góry. Ta ogromna, ciągnąca się kilometrami, płaska, obszerna, bezdrzewna równina porośnięta była jedynie przez kępy wysokich, wyschłych i spalonych pustynnym słońcem traw. Wokoło roztaczały się sczerniałe wrzosowiska, większe od człowieka.
-Chcesz? – brunet wyciągnął w jej stronie jointa. Pokręciła przecząco głową, zaciskając dłoń w pięść. –To nie marihuana jeśli o tym myślisz. – ponownie zaprzeczyła, krótkim gestem i zabrała się za wyciąganie rzeczy z bagażnika. –Musimy przełożyć parę z nich na tylnie siedzenia. Drzwiczki nie są zbyt szczelne, a w razie burzy piaskowej, tu na górze nie chciałbym aby coś im się stało.
-Burzy? –jej głos zadrżał.
-Burzy. –odpowiedział ze spokojem w głosie. –Ochronię cię. –dodał po chwili, prawie niesłyszalnie.
Po przepakowaniu wszystkich ważniejszych rzeczy, zabrali parę z nich, min. dwa koce, butelki z w wodą, które brunet dzielnie nosił w swoim plecaku i trochę prowiantu. Szli przed siebie. Ona nie znała celu całej tej wyprawy. On, aż się cieszył na samą myśl tego jakże cudownego widoku. Mijały minuty, upał powoli ustawał. Robiło się ciemniej, chłodniej. Elisabeth wyciągnęła swoje nakrycie z torby i założyła je na siebie. Od razu poczuła się przyjemniej, było jej ciepło.
–Moja mama to kiedyś nosiła. –przerwał ciszę. Nie patrzył na nią. Patrzył przed siebie, a ona na niego. W jego oczach pojawiły się kropelki łez. Pokiwał głową, po czym opuścił ją w dół, wydawało się, że za wszelką cenę próbował wyrzucić wspomnienia ze swojej głowy.
-Przepraszam. –szepnęła. Złapała za końcówki palta i była gotowa je zdjąć, kiedy nagle Harrison ją zatrzymał.
-Nie … Tobie i tak bardziej w tym do twarzy. –uśmiechnął się delikatnie. Zauważając zmieszanie dziewczyny powrócił do dalszej wędrówki.
Nie minęła godzina a doszli do wysokiego urwiska. Widok był niesamowity. Słońce powoli zachodziło za horyzontem. Pod nimi biegła rzeka, którą ona lubiła nazywać „Szeroką”, gdyż rzeczywiście taka była. Przejrzysta, czysta woda płynęła sobie powoli robiąc przy tym przyjemny szelest. Kiedy ona zapatrzona na otaczającą ją przyrodę, Harrison wyciągnął jeden z kocy i rozłożył go przy skraju urwiska. Wyciągnął z torby różne nasiona i paczkę toffi. Powiedzieć, że cukierki wyglądały apetycznie było by kłamstwem. Pod wpływem wysokiej temperatury rozpuściły się całkowicie. Elisabeth zaśmiała się cicho i rozsiadła się wygodnie.
-Widok jest rzeczywiście ładny.
-Nie dla widoku tu jesteśmy. –powiedział, siadając obok niej jednak wciąż trzymając między nimi dystans.
-Nie? – zapytała zdziwiona.
-Nie.
Palcem wskazał jej rzekę. Chciała się odezwać, jednak zrezygnowała. Wiedziała, że zaraz pewnie wszystko jej opowie. Nie myliła się.
-Bo widzisz ta pustynia jednak nie jest taka „samotna”. –jej oczy zaświeciły się i zwróciły ku niemu. -Są tu jeszcze wielbłądy. Stado wielbłądów. Przychodzą tutaj co wieczór, aby się napoić, gdyż jest to jedyne miejsce w którym są bezpieczne przed drapieżnikami. –odgarnął grzywkę z czoła, po czym wziął do rąk miskę z ziarnami słonecznika. –Trzeba tylko cierpliwości.
Czy była cierpliwa? Zdecydowanie nie. Mijały minuty, które dłużyły jej się w nieskończoność, a po wielbłądach ani śladu. Zrezygnowana położyła się i rozprostowała nogi.
-To może opowiesz mi coś o sobie? –zapytała z nadzieją w głosie.
-Nie wiem czy jest o czym opowiadać.
-No proszę. –złapała go za rękę. Pogrywała z nim, wiedziała o tym. Wiedziała, że miesza mu w głowie ale jeśli miała uciec. Jeśli miała wymyślić plan, który uwolni ją od tego wszystkiego musiała to zrobić. Trzymaj swoich przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej. Smutne, jednak prawdziwe. To był jedyny sposób, wykorzystać go. Wykorzystać uczucie, którym ją darzy. No właśnie uczucie? Można to było tak nazwać? Coś ich łączyło. Coś czego ta dwójka nie rozumiała, ale było to coś potężnego.
-Kiedy byłem mały moja matka odeszła. Zostawiła mnie z ojcem samych. Do dziś nie jestem pewny co było powodem. –położył się obok niej. Pewnie było ich wiele. –dodał po chwili. –Christopher. Christopher Whittaker tak nazywał się mój ojciec. Pewnie nic ci to nie mówi? No cóż, nazwisko jak nazwisko. Dla normalnych ludzi znaczy tyle co nic. Nie potrafię dokładnie określić czym zajmował, bądź zajmuje, się mój ojciec, ale wiem jedno. Krzywdził ludzi. W najgorszym tego słowa znaczeniu. Mordował ich duszę, pozostawiał puste ciała. Nad jednymi znęcał się psychicznie, bawił się nimi. Zostawiał ich bez niczego. Bez rodziny, znajomych, przyjaciół czy nawet głupiej pluszowej zabawki. Tracili sens swojego życia, a wkrótce także samo życie nie było dla nich niczym wartościowym. Nie chciałem aby ciebie też to spotkało. Chciałem cię chronić, wciąż chcę.
-Dlatego mnie tu zabrałeś? Zabrałeś mnie od znajomych, rodziny, przyjaciół czy nawet głupiego pluszowego misia, nie dając mi nawet szansy się pożegnać? Zostawiając ich w niewiedzy. Pewnie odchodzą od zmysłów. Zrobiłeś dokładnie to co, robi twój ojciec. – mówiła spokojnie. Starając się dobierać słowa jak najprecyzyjniej. Chciała, żeby bolało.
Żeby zrozumiał, co tak naprawdę zrobił. Bawić się uczuciami porywacza. Nie za mądre.
-A ty czym się zajmujesz? –odpowiedział niewzruszony, jakby był odporny na jej słowa lub zwyczajnie nie przykładał do nich większej uwagi.
-
-Wykonuję pewną pracę...
-Ale czym się zajmujesz?
-Myśleniem. -odpowiedziała poważnie po chwili wahania.
Nagle Harrison podniósł się do pionu, jakby coś nagle ugryzło go w kark.
-Już czas. –szepnął, łapiąc Elisabeth za nadgarstek i ciągnąc ją w górę. Na początku był tylko jeden wielbłąd. Średniej wielkości z dużymi garbami. Wyszedł niepewnie zza skał. Rozejrzał się po otaczającym go terenie. Chłopak przyglądał mu się z uwagą, czekając na kumulujący moment. Zwierze zawyło głośno. Był to dźwięk, którego brunetka jeszcze nie słyszała. Bardzo ciężki do pisania, jednocześnie zapierający dech w piersiach. Po chwili wyszedł kolejny, jeszcze następny i następny. W przeciągu minuty na ich oczach okazało się całe stado. Jedne z nich zaczęły pić wodę z rzeki, inne usiadły w niej ochładzając się trochę. Widok był na prawdę nie do opisania.
-Więc przychodzą tu co wieczór? Każdy? –zapytała, wciąż wpatrzona w wielbłądy.
-Każdy. –uśmiechnął się szeroko.
I siedzieli. Podziwiając nie tylko piękny zachód słońca i to jak otaczająca ich przyroda zmienia się wraz z końcem dnia, ale i te duże zwierzęta. Nic nie mówili, nie musieli. Wszystko w tym momencie wydawało się magiczne. Jakby cały świat nie istniał. Byli tylko oni i wielbłądy. Jednak powoli pogoda zaczęła się zmieniać. Pojawiała się ciemna chmura, krańce widnokręgu szarzały, powietrze drżało, nadchodził wiatr. Podmuchy skręcały piasek, tworzyły się lejki, miejscami „wstawały chybkie wiry, podobne do kolumienek cienkich u spodu, a rozwiniętych jak pióropusze w górze”. Tumany pyłu w jednej chwili zakrywały niebo i słońce, powstawał rudy mrok. W powietrzu czuć było woń czadu węgli, a po chwili gruby piasek opadał. W powietrzu zostawał czerwony pył, pokazywała się chmura, z której wystrzelały dwa słupy przypominające kominy – były to wiry piaszczyste. Następował huk, unosiły się kłujące kłęby żwiru, ogromny wicher wyjąc poruszał masy piasku, słychać było odgłosy śmiechu, szlochu - złudy. Wraz z rozszerzającą się ciemnością pojawiały się grzmoty. Pędziły między pustyniami, silne niczym pękające skały i góry. Od czasu do czasu jaskrawe błyskawice kilkakrotnie rozświetlały czerń pustyni. Po jakimś czasie wiatr ucichał, nastawała cisza i z nieba spadały pierwsze krople dżdżu (zawsze przychodził po huraganie) - najpierw duże pojedyncze, potem mocniej i mocniej. Takie opady zdarzały się raz na kilka lat, napełniały wodę w kanałach Nilu i tworzyły w dolinach pustynnych jeziorka. Elisabeth zerwała się na równe nogi, jedną ręką przytrzymywała kapelusz na głowie, a drugą pomagała brunetowi pakować rzeczy do plecaków i torby. Deszcz rozpadał się już na dobre. Wszystko przemokło w mgnieniu oka.
-Chodź. –złapał ją mocno za rękę i ciągnął za sobą. Biegli, nogi odmawiały im posłuszeństwa. Nagle ona upadła. Ukłucie w okolicy brzuchu ponownie dało o sobie znać. –Kurwa. –przeklął przed nosem. Dokonał szybkiej decyzji zostawiając na piasku plecak i inne torby. Wziął ją na ręce i starał się trzymać w jak najwygodniejszej dla niej pozycji. Kolejny grzmot przeciął ciemne niebo. Bez dłuższego namysłu zaczął biec. Elisabeth zacisnęła swoje dłonie wokół jego karku i trzymała się go kurczowo. W minuty na minutę burza stawała się słabsza. W miarę ubywających metrów, deszcz słabł i na niebo wchodziło słońce. Kiedy wreszcie auto pojawiło się na horyzoncie brunet odetchnął z ulgą. Wsadził obolałą i zmęczoną brunetkę na tylne siedzenie, a sam zasiadł za kierownicą.
-Dziękuję. –szepnęła.
Po wielkim dżdżu jak zwykle nastawała wspaniała pogoda - powietrze stawało się przezroczyste, w nocy gwiazdy na niebie migotały jak diamenty, a od piasków unosił się rześki chłód. Jego oddech powoli wracał do normy. Uspokajał się.
-Chcesz tam wrócić? Po rzeczy? –zapytała cicho.
-Nie. Grunt, że jesteś bezpieczna. Wracajmy do domu. –uśmiechnął się w jej kierunku, co ona odwzajemniła. Ten mały gest znaczył dla niego tak wiele.
- Wiesz co? Oprócz wad, które posiadasz - mam na myśli głupotę i zazdrość - ku mojemu zdziwieniu okazało się, że masz również coś takiego jak zalety. Niektóre z nich to np. głupota i zazdrość. Dziwny zbieg okoliczności, nie?

poniedziałek, 31 marca 2014

▹004

Do północy niebo zakrył całun chmur, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu. Pod tym zadziwiająco ciepłym kwietniowym niebem mężczyzna kierował się w stronę wysokiego, dwudziestopiętrowego budynku. Zatrzymał się na chwilę, po czym podszedł do szklanych drzwi i śmiało pchnął je do przodu. Wszedł do biura, witając się z niską brunetką siedzącą na recepcji i ruszył prosto na górę. Kiedy drzwi windy zamknęły się tuż za nim, z uwagą zaczął przyglądać się swojemu odbiciu w dużym lustrze. Richard Nelson był wysokim, szpakowatym mężczyzną o długim, szczupłym ciele. Wyglądał na jednego z tych, którym nie sprawia przyjemności ani jedzenie, ani alkohol, więc dziwne, co utrzymuje go przy życiu. Ci, którzy znali go lepiej wiedzieli ile znaczy dla niego rodzina, dla której był w stanie poświęcić wszystko. Na następnym piętrze do środka wszedł jego asystent. Niechlujnie zapięta koszula z za krótkimi rękawami, mała plamka po kawie na krawacie i włosy w nieładzie. Typowy stażysta. –Mamy nowe podejrzenia w-w sprawie pana córki. –wyjąkał. Prawie zapomniał jak bardzo mnie to irytuje. -Opcję porwania dla okupu odrzuciliśmy, bo minęły już trzy tygodnie. –wysiadł z windy i ruszył przed siebie. Pchnął szklane drzwi. Wchodząc do środka, rzucił swoją torbę na czarną, skórzaną kanapę, a sam zasiadł przed biurkiem, wpisując coś na komputerze. –Mogła zostać porwana dla prostytucji. –powiedział stażysta po chwili, głośno przełykając ślinę jakby niepewny swoich słów. Richard prychnął i pokręcił przecząco głową.  –Jeśli tak jest, może być już daleko stąd. Dziewice sprzedają się szybciej...  –dodał po chwili. „Dziewice” nawet nie był pewny czy Elisabeth wciąż nią była, nigdy nie wspominała mi o żadnym chłopaku, chodź z drugiej strony był Charles. Nigdy nie darzył go zaufaniem. Szepnął przekleństwo pod nosem, odwracając się szybko na obrotowym krześle, aby po chwili starannie przeszukać zawartość jednej z wielu szuflad w jego dużym, mahoniowym biurku. Już po chwili trzymał w ręce małą, białą kartkę z niechlujnie wypisanym numerem telefonu. Christopher Whittaker. Przez dobrą chwilę, czując na sobie wzrok swojego pracownika, obracał papier między, stwardniałymi od pracy, palcami. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Wypuścił głośno powietrze z ust podnosząc słuchawkę telefonu, a następnie wybierając numer.


Tuż za dużym mostem, gdzie co chwila z wielką prędkością przejeżdżały mknące samochody, widać było gromadkę niskich, podniszczonych budynków. Richard zatrzymał swoje czarne, sportowe auto, którym jeździł od lat i darzył je wielkim sentymentem i rozejrzał się ostrożnie w poszukiwaniu intruzów, chociaż nie spodziewał się znaleźć nikogo. Ogrodzenie otaczające budynek było pod napięciem, którego wartość przekraczała dowolną, a dziesięciu akrów terenu strzegł pięć potężnych i wściekłych rottweilerów, tak dzikich i groźnych, jak to tylko możliwe, o zębach ostrych niczym brzytwa. Zostawały wypuszczane dwa do trzech razy w tygodniu na polowanie. Zwykle kończyło się to śmiercią, jednego ze zwierząt z pobliskiego lasu. Zazwyczaj były to sarny, jednak zdarzało się też coś większego. Kluczyki schował do kieszeni przydużej marynarki i udał się w stronę jasno świecącej latarni, rzucającej światło na cześć popękanego asfaltu. Wyciągnął paczkę papierosów, a następnie przeszukał kieszenie w celu znalezienia zapalniczki. –Może ognia?
Skinął głową, po czym zwinnym ruchem odpalił papierosa, by po chwili swobodnie pozwolić nikotynie dostać się do jego płuc. –Masz coś czego chcę. –powiedział po chwili. –Elisabeth.
W odpowiedzi dostał stłumiony, gardłowy śmiech, który wywołał gęsią skórkę na jego ciele. –Nie pamiętasz już naszej umowy Nelson? –odpowiedział mrużąc oczy jakby starając się zapamiętać każdy szczegół tego spotkania.
-Mówiłem ci … rodzina jest u mnie na pierwszym miejscu. –warknął, zaciskając pięść.
-Widzisz tym się różnimy … -tym razem to on zapalił papierosa. –Dla ciebie ważna jest rodzina, dla mnie interesy. To nie jest zabawa. To nie jest coś co możesz od tak, porzucić, rzucić w kąt. To lata ciężkiej pracy. Decyzje, poświęcenia. To nieprzespane noce, tysiące przejechanych kilometrów, rany od postrzału, walka, krew, śmierć. położył nacisk na ostatnim słowie, wypuszczając dym z ust.
-Chcę ją tylko odzyskać.
-Tylko?
-Tylko.
Mężczyzna przejechał palcami po swoich krótkich, brązowych włosach, zastanawiając się nad sytuacją w której się znalazł. Zwykle miał różne rozwiązania na każdy przypadek, tym razem było inaczej. Otaczająca go pustka dudniła w jego wnętrzu, domagając się wypełnienia. Nic nie sprawiało mu już radości, kawa z rana nie smakowała tak jak wcześniej, rześkie powietrze nie wydawało się już takie cudowne, poranne bieganie straciło sens. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Nic nie wprowadzało chodź by odrobiny koloru, wszystko było monotonne. Tęsknił za swoją córką, za jej uśmiechem, jej długimi brązowymi włosami, za jej śmiechem kiedy razem oglądali komedie, jak przytulała się do niego podczas horroru, zawsze zafascynowana pracą ojca. Uwielbiał pokazywać jej swój mały świat, którego ona tak nie rozumiała. Zawsze wydawała się zafascynowana, każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Słuchała go uważnie i cierpliwie. Zadawała pytania, czasami nawet notowała. Każdego dnia zawoził ją do szkoły, zostawiając parę monet w kieszeni jej skórzanej kurtki. Tak bardzo mu jej brakowało. Ale czy był w stanie poświęcić tak wiele, dla swojej ukochanej Elisabeth? Wiedział jaką cenę może zapłacić. Nie tylko on, ale także jego żona i starsza córka. Chciał po prostu prowadzić spokojne, szczęśliwe życie, za którym tak bardzo tęsknił.
Wysoki, umięśniony mężczyzna skinął palcem każąc Richardowi, ruszyć tuż za nim. Prowadził go środkiem ulicy, nie zważając na wszystko wokół. Wciąż co chwila zaciągając się dymem papierosowym, kroczył odważnie do przodu. Wszystko wokół było jakieś takie smutne, bez życia. Drzewa usychały, rośliny nie rosły, trawa była sucha i bez koloru. To tak jakby natura, odczuwała niebezpieczeństwo tego miejsca, dodając mrocznego klimatu. Po paru minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, doszli do wysokiego budynku. Zbudowany był z czerwonej cegły, starannie wykończony jednak zaniedbany. W oknach nie wisiały firany, przed domem nie bawiły się dzieci i nie siedział nikt na huśtawce na werandzie. Podobnie jak wszystko tutaj był ponury i nieprzyjemny dla oka. Wchodząc po starych drewnianych schodkach, które skrzypiały głośno gdy tylko ktoś postawił na nich stopę, weszli do środka. W środku było pusto. Brak mebli oraz typowego domowego wyposażenia dawał o sobie znać. Echo niosło każde, wypowiedziane słowo. Oboje zeszli do piwnicy, gdzie Christopher za pomocą klucza ściągniętego ze swojej szyi otworzył duże metalowe drzwi. Podziemne korytarze wydawały się mieć pare, może nawet paręnaście kilometrów długości. Podłoga była mokra, wokół biegały szczury, światło dawała im jedynie mała latarka i telefon komórkowy, którym Richard oświetlał sobie drogę.
Zdenerwowany, spojrzał na godzinę, siedzieli tutaj od dobrych dwudziestu minut, a jemu zależało na czasie. Już gdy miał zabrać głos zobaczył wyjście. Pośród tych ciemności, światło jakie wpadało przez framugę wydawało się bardzo jasne, wręcz rażące. –Zostaniesz tutaj. –duża dłoń przytrzymała go, nie pozwalając zrobić kroku. Po chwili został sam. Kopnął kamień leżący koło niego w wyniku frustracji. Nie liczył, że zobaczy tu Elisabeth, nie liczył, że wszystko będzie szło gładko, sprawnie i przyjemnie. Jednak mała iskierka nadziei pojawiła się w jego głowie, gdy usłyszał czyjeś kroki. Szybko odwrócił się gotowy do biegu, jednak zrezygnował gdy ujrzał wysokiego, czarnoskórego mężczyznę z wytatuowaną łezką pod okiem.
-
Bruce Bullion.
-Richard Nelson. –zaśmiał się, poczym skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Co sprowadza cię z moje skromne progi?
-Dobrze wiesz. –warknął, zaciskając pięści i unosząc je, gotowy do walki.
-No tak, ta mała … jak jej tam Elisabeth. –wyszeptał, a na jego twarzy malował się cwany uśmieszek. Zrobił krok stając twarzą w twarz z ojcem dziewczyny. Różnica wzrostu między nimi nie była duża, można by powiedzieć, że wynosiła nie więcej niż dziesięć centymetrów. –Wiesz czego nam trzeba. –dodał po chwili.
-Mogę pójść za to siedzieć.
-Jak my wszyscy? Myślisz, że kogoś to tutaj obchodzi? Nie! –krzyknął. –Chcesz swoją córeczkę, dostarcz to co trzeba.
Gdyby się rzucił do środka, mogli by go ostrzelać od przodu. Zresztą pomysł ucieczki do środka gmachu mafii  nie wydawał się rozsądny. Przecież to największy kompleks biurowy na świecie z trzydziestoma tysiącami zatrudnionych. Pięć poziomów nad i dwa pod ziemią i dwadzieścia siedem kilometrów korytarzy. Poszczególne kręgi łączy dziesięć promieniście rozchodzących się korytarzy i mówi się, że z każdego punktu do dowolnego miejsca można się dostać w ciągu maksimum siedmiu minut. Zapewnie wyliczono to na bazie wojskowego marszu z prędkością sześciu i pół kilometra na godzinę. Gdyby puścił się biegiem, mógłby dotrzeć do dowolnego miejsca w ciągu około trzech minut. Tylko dokąd? Był pewny, że w środku nie ma Elisabeth, więc wybrał prostszą drogę przetargu. Musiał dostarczyć im potrzebne dokumenty, dzięki którym mogli śmiało podróżować po kraju w poszukiwaniu potencjalnych nowych członków. Mogli dalej kraść samochody uczciwym obywatelom, napadać, handlować nielegalną bronią, wymuszać haracze, gwałcić, a gdy ktoś się postawi, zabijać z zimną krwią. Główne zyski czerpali jednak z narkotyków. Szybko wywęszyli na nich sposób na zarobienie dużych pieniędzy. Weszli więc w układy z kolumbijskimi kartelami, z którymi przerzucają tony narkotyków wartych miliony dolarów. Do czego więc był im potrzebny wychudzony, mężczyzna po czterdziestce z rodziną na karku? Ich problem stanowił rynek "lewych" dokumentów. Podrabiane dowody osobiste, sfałszowane karty kredytowe, dokumenty imigracyjne, bilety autobusowa, a nawet bony żywnościowe to stanowiło dla nich problem. Było to ich słabym punktem o którym wiedzieli tylko nieliczni.
-Umowa stoi. 

sobota, 22 lutego 2014

▹003

“Ona jest inna,
nikt zrozumieć jej nie umie
i nawet ona sama
siebie nie rozumie
od lat niezmiennie
na świat patrzy jak zza szyby
i ciągle żyje…
Ciągle żyje tak na niby.”

Na pustyni, jak we wszystkich krajach południowych, nie było zmierzchu ani świtu. O godzinie siedemnastej słońce, mieniąc się w złotych zorzach, przechodziło na drugą stronę. Wówczas wzgórza pustyni pokrywały się srebrnym oparem, różowe obłoki ze światła posuwały się naprzód popychane wiaterkiem. Powietrze stawało się przesycone różowym blaskiem - aż trzeba było mrużyć oczy. Pola przybierały liliowy odcień, a odległe wzgórza barwę ametystu. Gdy zapadała czarna noc, zaczynały się nocne ułudy. Nad ranem niebo przybierało barwę muszli perłowej, chmurki barwiły się złotem i na wysokiej płaszczyźnie zza obłoków wybuchało słońce i rozświetlało widnokrąg.

Otworzenie szuflady okazało się nie małym wysiłkiem. W środku wszystko było beżowe, bądź białe. Wyciągnęłam pierwsze lepsze ubrania, na czubkach palców podeszłam do drzwi, starałam się otworzyć je bez najmniejszego hałasu, jednak na moje nieszczęście, duże drewniane drzwi skrzypnęły, a echo rozniosło się po domku. Podczas gdy mocowałam się, z jak zwykle upartą klamką, poczułam ciepły oddech na karku.
-Zaprowadzić cię do łazienki? –zapytał troskliwie. Odwróciłam się i wyminęłam go zwinnym ruchem. Szłam przed siebie usiłując przypomnieć sobie, które drzwi powinnam przekroczyć. –Teraz na prawo. –poinstruował mnie. Zatrzymałam się, oddychając powoli, moje usta zacisnęły się w prostą linię. Wyciągnęłam drżącą dłoń i pchnęłam drzwi. Nie spojrzałam na niego, nie podziękowałam, po prostu weszłam do środka. Oparłam się plecami o ścianę, wszystkie trzymane przeze mnie rzeczy wylądowały na brudnej podłodze. Chciałam zakluczyć drzwi jednak na marne, w miejscu gdzie powinna znaleźć się klamka była po prostu dziura. Świetnie. Przesunęłam małą skrzynkę stojącą w rogu pod drzwi, co nie dało oczekiwanego rezultatu, gdyż była pusta, czyli łatwa do przesunięcia. Spojrzałam w małe brudne lustro powieszone krzywo na jednej z drewnianych ścian. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, ściągnęłam szary ręcznik z gwoździa, który zapewnie służył jako wieszak. Materiał był szorstki, twardy i nieprzyjemny w dotyku. Owinęłam go wokół swojego drobnego ciała. Rozebrałam się, wciąż okrywając się ręcznikiem. Przekręciłam metalową kulkę, a brązowa woda poleciała na drewnianą paletę. Wyciągnęłam dłoń przed siebie i dotknęłam strumienia, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Materiał zakrywający moje dygoczące ze strachu ciało znalazł się na ziemi, zrobiłam krok do przodu co chwila zerkając w stronę drzwi, jakby zaraz miały się odtworzyć. Odganiając wszystkie myśli związane z Harrisonem stojącym parę metrów ode mnie, czekającym na odpowiedni moment aby wejść do środka; pozwoliłam aby ciepła woda spływała po moim ciele.
Beżowa, kwiecista sukienka kończąca się przed kolanami tak bardzo różniła się od rzeczy, które zwykle nosiłam w deszczowym Londynie. Na nogi wsunęłam ciemno-brązowe botki, dzięki którym moje stopy pociły się niemiłosiernie. Z książki przyniesionej przez Harrisona wyczytałam, iż w tutejszych stronach można spotkać się z różnego rodzaju niebezpiecznymi wężami, których jad jest iście trujący. Stawiając krok za krokiem udałam się w stronę werandy, która na moje szczęście była pusta. Kątem oka spostrzegłam drewnianą ławkę stojącą po mojej prawej stronie. Własnoręczna robota, jasne drewno pięknie kontrastowało z kolorem domku. Deski były krzywe co nadawało wszystkiemu charakteru. Przejechałam opuszkami palców po oparciu badając strukturę materiału.  Rozejrzałam się wokół, dookoła mnie panowała niemiłosierna cisza, słyszałam swój własny oddech. Nie wiedziałam jak stąd uciec, wymykałam się w nocy, kiedy było chłodniej. Chodziłam wokół domku i na odległość paru kilometrów pośród pustyni. Nie było tu zbyt wiele zwierząt, od mojego przyjazdu widziałam tylko średnich rozmiarów wielbłąda. Wykorzystując fakt, że brunet gdzieś zniknął postanowiłam dokładnie przeszukać dom. Obróciłam się na pięcie i pchnęłam lekkie drewniane drzwi.
Znalazłam się w małym, ciemnym pokoiku. Szybkim krokiem osłoniłam „zasłony” aby wpuścić do środka trochę światła. Stara maszyna do pisania leżała na stole po środku pokoju. Z drugiej strony znajdowało się stare pianino. Obrazy wysiały na ścianach, na ziemi walały się książki. Podniosłam jedną z nich. Prosta, ciemnobrązowa okładka z czarnym paskiem, przekartkowałam ją aby po chwili spostrzec czarny atrament, staranne pismo, dopracowane literki pisane kursywą. Usłyszałam odchrząknięcie za sobą, wzdrygnęłam się i upuściłam dziennik na podłogę. Moje usta zacisnęły się w prostą linię a dłonie zaczęły drżeć. 
-Spójrz na mnie. –zażądał. Nie odwróciłam się, nawet nie drgnęłam, stałam wciąż tyłem do niego czując jak powoli do oczu napływają mi łzy.  –Spójrz na mnie! –krzyknął! Odwróciłam się na pięcie, oczy miałam zamknięte. Nie wiem czego się spodziewać. Uderzy mnie? Zabije? Zgwałci? -
Nie wiedziałem, że milczenie może aż tak boleć. –dodał już znacznie ciszej. - W tym momencie wszystko byłoby lepsze od milczenia. -podszedł niebezpiecznie blisko mnie i dotknął mojego policzka. Zacisnęłam pięści. Nie otwieraj oczu, nie otwieraj. - W tym momencie wszystko byłoby lepsze od milczenia.
-Chcę wrócić do domu. –szepnęłam, uchylając lekko powieki. Brunet trzymał jedną ręką duży kosz wiklinowy, wypchany różnymi ziołami, suchymi gałązkami, korzeniami roślin.
-Tu jest twój dom. –odpowiedział, delikatnie splatając nasze palce. Moje mięśnie znowu się napięły, bałam się go. Bałam się poruszyć, odepchnąć go, zrobić cokolwiek. Stałam jak sparaliżowana. Opuściłam wzrok patrząc pusto na moje stopy. –Kiedyś mi za to podziękujesz. –puścił moją dłoń i zrobił krok w tył. –Zobaczysz.


Od dziesiątej do piętnastej w dżungli następowały tzw. „białe godziny”, podczas których należało się ukryć pod skalistym wąwozem porośniętym krzakami i drzewami. Wszystko to z powodu prażącego w tym czasie niemiłosiernie słońca - nawet zwierzęta chowały się w najgłębsze gąszcze, ptaki przestawały śpiewać - cała natura milkła. To właśnie teraz, siedziałam w swoim pokoju czując jak moje ciało coraz bardziej się poci. Niechętnie podeszłam do szafy i zaczęłam przeszukiwać jej zawartość.  –Za ciepło ci? –usłyszałam za swoimi plecami. Już po chwili moje wystraszone ciało zostało odciągnięte na bok. Mięśnie Harrisona napięły się kiedy próbował wyciągnąć dolną szufladę. Odwróciłam się, przodem do drzwi. Teraz mogłabym uciec, mogłabym biec do póki nie stracę sił. Ale po co? Do czego by mnie to doprowadziło? Wciąż wiedziałam za mało o pustyni, nie wiedziałam gdzie szukać jedzenia, jak przetrwać, nie wiedziałam nic. Jednak otwarta droga do ucieczki… Wykorzystując nieuwagę bruneta moje nogi same poprowadziły mnie na korytarz. Zaczęłam biec, po drodze zbierając materiałowy plecak, butelkę wody i jakieś nasiona. Znalazłam się przed domem, słońce świeciło bardzo mocno, było strasznie gorąco i duszno, jednym słowem nie do wytrzymania. Nie minęła chwila a usłyszałam swoje imię, niesione przez echo po domku. Bez namysłu znów pognałam przed siebie.
-Elisabeth! –krzyknął. Nie obracałam się, wiem, że biegł za mną. Przyśpieszyłam tępa. W Londynie często biegałam i może nie czułabym zmęczenia gdyby nie suchość w gardle i klimat do którego nie byłam przystosowana. Przebiegłam obok małego „lasku”, składającego się z kilku wyschniętych pni drzew, otoczonego siatką. –Stój! -znów przyśpieszyłam, stawiając coraz większe kroki. Moje kolana były jak z waty, cała drżałam. Ignorując to dalej biegłam w niewiadomym mi kierunku. Czułam się wolna, on się wkrótce zmęczy, wtedy zostanę tylko ja i ta pustynia. Dotrę do domu, do rodziców, siostry, przyjaciół, miękkiego łóżka, książek do wszystkiego za czym tak bardzo teraz tęskniłam. Uda mi się. Uda! Uśmiechnięta sama do siebie, odgarnęłam kosmyk włosów z mojej twarzy. Ciężar, piasek, ból, przegrana.  –Mówiłem stój! –warknął, przygniatając moje ciało do ziemi. Zaczęłam się wiercić, próbując zepchnąć go z siebie. Gdy już myślałam, że mi się udało, gotowa do dalszej ucieczki, zdeterminowana, wściekła. Zostałam znów powalona na piasek. Harrison usiadł na mnie okrakiem i przytrzymywał moje dłonie uderzające o jego klatkę piersiową. –Przestań! –warknął. Jego oddech był przyśpieszony, na jego czole zauważyłam drobne kropelki potu, a jego grzywka była już prawie mokra. –To nie prowadzi do nikąd! Stąd nie ma wyjścia! –wciąż krzyczał. Mój strach powrócił, zrozumiałam jedno … cokolwiek zrobię, on jest krok przede mną. Miał rację, stad nie ma ucieczki i sama się właśnie o tym przekonałam.