poniedziałek, 31 marca 2014

▹004

Do północy niebo zakrył całun chmur, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu. Pod tym zadziwiająco ciepłym kwietniowym niebem mężczyzna kierował się w stronę wysokiego, dwudziestopiętrowego budynku. Zatrzymał się na chwilę, po czym podszedł do szklanych drzwi i śmiało pchnął je do przodu. Wszedł do biura, witając się z niską brunetką siedzącą na recepcji i ruszył prosto na górę. Kiedy drzwi windy zamknęły się tuż za nim, z uwagą zaczął przyglądać się swojemu odbiciu w dużym lustrze. Richard Nelson był wysokim, szpakowatym mężczyzną o długim, szczupłym ciele. Wyglądał na jednego z tych, którym nie sprawia przyjemności ani jedzenie, ani alkohol, więc dziwne, co utrzymuje go przy życiu. Ci, którzy znali go lepiej wiedzieli ile znaczy dla niego rodzina, dla której był w stanie poświęcić wszystko. Na następnym piętrze do środka wszedł jego asystent. Niechlujnie zapięta koszula z za krótkimi rękawami, mała plamka po kawie na krawacie i włosy w nieładzie. Typowy stażysta. –Mamy nowe podejrzenia w-w sprawie pana córki. –wyjąkał. Prawie zapomniał jak bardzo mnie to irytuje. -Opcję porwania dla okupu odrzuciliśmy, bo minęły już trzy tygodnie. –wysiadł z windy i ruszył przed siebie. Pchnął szklane drzwi. Wchodząc do środka, rzucił swoją torbę na czarną, skórzaną kanapę, a sam zasiadł przed biurkiem, wpisując coś na komputerze. –Mogła zostać porwana dla prostytucji. –powiedział stażysta po chwili, głośno przełykając ślinę jakby niepewny swoich słów. Richard prychnął i pokręcił przecząco głową.  –Jeśli tak jest, może być już daleko stąd. Dziewice sprzedają się szybciej...  –dodał po chwili. „Dziewice” nawet nie był pewny czy Elisabeth wciąż nią była, nigdy nie wspominała mi o żadnym chłopaku, chodź z drugiej strony był Charles. Nigdy nie darzył go zaufaniem. Szepnął przekleństwo pod nosem, odwracając się szybko na obrotowym krześle, aby po chwili starannie przeszukać zawartość jednej z wielu szuflad w jego dużym, mahoniowym biurku. Już po chwili trzymał w ręce małą, białą kartkę z niechlujnie wypisanym numerem telefonu. Christopher Whittaker. Przez dobrą chwilę, czując na sobie wzrok swojego pracownika, obracał papier między, stwardniałymi od pracy, palcami. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Wypuścił głośno powietrze z ust podnosząc słuchawkę telefonu, a następnie wybierając numer.


Tuż za dużym mostem, gdzie co chwila z wielką prędkością przejeżdżały mknące samochody, widać było gromadkę niskich, podniszczonych budynków. Richard zatrzymał swoje czarne, sportowe auto, którym jeździł od lat i darzył je wielkim sentymentem i rozejrzał się ostrożnie w poszukiwaniu intruzów, chociaż nie spodziewał się znaleźć nikogo. Ogrodzenie otaczające budynek było pod napięciem, którego wartość przekraczała dowolną, a dziesięciu akrów terenu strzegł pięć potężnych i wściekłych rottweilerów, tak dzikich i groźnych, jak to tylko możliwe, o zębach ostrych niczym brzytwa. Zostawały wypuszczane dwa do trzech razy w tygodniu na polowanie. Zwykle kończyło się to śmiercią, jednego ze zwierząt z pobliskiego lasu. Zazwyczaj były to sarny, jednak zdarzało się też coś większego. Kluczyki schował do kieszeni przydużej marynarki i udał się w stronę jasno świecącej latarni, rzucającej światło na cześć popękanego asfaltu. Wyciągnął paczkę papierosów, a następnie przeszukał kieszenie w celu znalezienia zapalniczki. –Może ognia?
Skinął głową, po czym zwinnym ruchem odpalił papierosa, by po chwili swobodnie pozwolić nikotynie dostać się do jego płuc. –Masz coś czego chcę. –powiedział po chwili. –Elisabeth.
W odpowiedzi dostał stłumiony, gardłowy śmiech, który wywołał gęsią skórkę na jego ciele. –Nie pamiętasz już naszej umowy Nelson? –odpowiedział mrużąc oczy jakby starając się zapamiętać każdy szczegół tego spotkania.
-Mówiłem ci … rodzina jest u mnie na pierwszym miejscu. –warknął, zaciskając pięść.
-Widzisz tym się różnimy … -tym razem to on zapalił papierosa. –Dla ciebie ważna jest rodzina, dla mnie interesy. To nie jest zabawa. To nie jest coś co możesz od tak, porzucić, rzucić w kąt. To lata ciężkiej pracy. Decyzje, poświęcenia. To nieprzespane noce, tysiące przejechanych kilometrów, rany od postrzału, walka, krew, śmierć. położył nacisk na ostatnim słowie, wypuszczając dym z ust.
-Chcę ją tylko odzyskać.
-Tylko?
-Tylko.
Mężczyzna przejechał palcami po swoich krótkich, brązowych włosach, zastanawiając się nad sytuacją w której się znalazł. Zwykle miał różne rozwiązania na każdy przypadek, tym razem było inaczej. Otaczająca go pustka dudniła w jego wnętrzu, domagając się wypełnienia. Nic nie sprawiało mu już radości, kawa z rana nie smakowała tak jak wcześniej, rześkie powietrze nie wydawało się już takie cudowne, poranne bieganie straciło sens. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Nic nie wprowadzało chodź by odrobiny koloru, wszystko było monotonne. Tęsknił za swoją córką, za jej uśmiechem, jej długimi brązowymi włosami, za jej śmiechem kiedy razem oglądali komedie, jak przytulała się do niego podczas horroru, zawsze zafascynowana pracą ojca. Uwielbiał pokazywać jej swój mały świat, którego ona tak nie rozumiała. Zawsze wydawała się zafascynowana, każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Słuchała go uważnie i cierpliwie. Zadawała pytania, czasami nawet notowała. Każdego dnia zawoził ją do szkoły, zostawiając parę monet w kieszeni jej skórzanej kurtki. Tak bardzo mu jej brakowało. Ale czy był w stanie poświęcić tak wiele, dla swojej ukochanej Elisabeth? Wiedział jaką cenę może zapłacić. Nie tylko on, ale także jego żona i starsza córka. Chciał po prostu prowadzić spokojne, szczęśliwe życie, za którym tak bardzo tęsknił.
Wysoki, umięśniony mężczyzna skinął palcem każąc Richardowi, ruszyć tuż za nim. Prowadził go środkiem ulicy, nie zważając na wszystko wokół. Wciąż co chwila zaciągając się dymem papierosowym, kroczył odważnie do przodu. Wszystko wokół było jakieś takie smutne, bez życia. Drzewa usychały, rośliny nie rosły, trawa była sucha i bez koloru. To tak jakby natura, odczuwała niebezpieczeństwo tego miejsca, dodając mrocznego klimatu. Po paru minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, doszli do wysokiego budynku. Zbudowany był z czerwonej cegły, starannie wykończony jednak zaniedbany. W oknach nie wisiały firany, przed domem nie bawiły się dzieci i nie siedział nikt na huśtawce na werandzie. Podobnie jak wszystko tutaj był ponury i nieprzyjemny dla oka. Wchodząc po starych drewnianych schodkach, które skrzypiały głośno gdy tylko ktoś postawił na nich stopę, weszli do środka. W środku było pusto. Brak mebli oraz typowego domowego wyposażenia dawał o sobie znać. Echo niosło każde, wypowiedziane słowo. Oboje zeszli do piwnicy, gdzie Christopher za pomocą klucza ściągniętego ze swojej szyi otworzył duże metalowe drzwi. Podziemne korytarze wydawały się mieć pare, może nawet paręnaście kilometrów długości. Podłoga była mokra, wokół biegały szczury, światło dawała im jedynie mała latarka i telefon komórkowy, którym Richard oświetlał sobie drogę.
Zdenerwowany, spojrzał na godzinę, siedzieli tutaj od dobrych dwudziestu minut, a jemu zależało na czasie. Już gdy miał zabrać głos zobaczył wyjście. Pośród tych ciemności, światło jakie wpadało przez framugę wydawało się bardzo jasne, wręcz rażące. –Zostaniesz tutaj. –duża dłoń przytrzymała go, nie pozwalając zrobić kroku. Po chwili został sam. Kopnął kamień leżący koło niego w wyniku frustracji. Nie liczył, że zobaczy tu Elisabeth, nie liczył, że wszystko będzie szło gładko, sprawnie i przyjemnie. Jednak mała iskierka nadziei pojawiła się w jego głowie, gdy usłyszał czyjeś kroki. Szybko odwrócił się gotowy do biegu, jednak zrezygnował gdy ujrzał wysokiego, czarnoskórego mężczyznę z wytatuowaną łezką pod okiem.
-
Bruce Bullion.
-Richard Nelson. –zaśmiał się, poczym skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Co sprowadza cię z moje skromne progi?
-Dobrze wiesz. –warknął, zaciskając pięści i unosząc je, gotowy do walki.
-No tak, ta mała … jak jej tam Elisabeth. –wyszeptał, a na jego twarzy malował się cwany uśmieszek. Zrobił krok stając twarzą w twarz z ojcem dziewczyny. Różnica wzrostu między nimi nie była duża, można by powiedzieć, że wynosiła nie więcej niż dziesięć centymetrów. –Wiesz czego nam trzeba. –dodał po chwili.
-Mogę pójść za to siedzieć.
-Jak my wszyscy? Myślisz, że kogoś to tutaj obchodzi? Nie! –krzyknął. –Chcesz swoją córeczkę, dostarcz to co trzeba.
Gdyby się rzucił do środka, mogli by go ostrzelać od przodu. Zresztą pomysł ucieczki do środka gmachu mafii  nie wydawał się rozsądny. Przecież to największy kompleks biurowy na świecie z trzydziestoma tysiącami zatrudnionych. Pięć poziomów nad i dwa pod ziemią i dwadzieścia siedem kilometrów korytarzy. Poszczególne kręgi łączy dziesięć promieniście rozchodzących się korytarzy i mówi się, że z każdego punktu do dowolnego miejsca można się dostać w ciągu maksimum siedmiu minut. Zapewnie wyliczono to na bazie wojskowego marszu z prędkością sześciu i pół kilometra na godzinę. Gdyby puścił się biegiem, mógłby dotrzeć do dowolnego miejsca w ciągu około trzech minut. Tylko dokąd? Był pewny, że w środku nie ma Elisabeth, więc wybrał prostszą drogę przetargu. Musiał dostarczyć im potrzebne dokumenty, dzięki którym mogli śmiało podróżować po kraju w poszukiwaniu potencjalnych nowych członków. Mogli dalej kraść samochody uczciwym obywatelom, napadać, handlować nielegalną bronią, wymuszać haracze, gwałcić, a gdy ktoś się postawi, zabijać z zimną krwią. Główne zyski czerpali jednak z narkotyków. Szybko wywęszyli na nich sposób na zarobienie dużych pieniędzy. Weszli więc w układy z kolumbijskimi kartelami, z którymi przerzucają tony narkotyków wartych miliony dolarów. Do czego więc był im potrzebny wychudzony, mężczyzna po czterdziestce z rodziną na karku? Ich problem stanowił rynek "lewych" dokumentów. Podrabiane dowody osobiste, sfałszowane karty kredytowe, dokumenty imigracyjne, bilety autobusowa, a nawet bony żywnościowe to stanowiło dla nich problem. Było to ich słabym punktem o którym wiedzieli tylko nieliczni.
-Umowa stoi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz